czwartek, 25 kwietnia 2024

Chocolate Makers Puur - Dunkel - Noir - Dark Peru Awajun 80 % ciemna

Czekolady Chocolate Makers widziałam w internecie kilka razy i nawet chciałam zamówić przy okazji większych zamówień z różnych zagranicznych sklepów internetowych, ale zawsze a to akurat były niedostępne, a to coś tam jeszcze. Wreszcie jednak zamówiłam. Wyglądała bardzo w porządku, ale nie miałam żadnych przeczuć co do tego, jak konkretnie wyjdzie. 
Tabliczka, którą kupiłam jakoś od razu przypomniała mi Rózsavolgyi Csokolade Virunga National Park 77 % The Big Gorilla Bar ze względu na goryla, ale w jakim to kierunku pójdzie smak? Zwierzak znalazł się tam ze względu na region kakao będący jego środowiskiem naturalnym - las deszczowy, rosnący nad rzekami Cenepa i Santiago. Hodowcami kakao jest tam lud Awajun, którego farmerzy należą do kooperatywy NorAndino. Wspiera ona jakościowy rozwój obróbki kakao tam, lokalnie w Peru. Ponoć "to wokół smaku wszystko się kręci", powtarzając motto marki. Stworzyli ją Enver i Rodney, którzy obecnie mają zasilaną energią słoneczną, bezemisyjna fabrykę w Amsterdamie. Kakao jest ponoć ich pasją, o której ochoczo opowiadają. Ja tam zamiast gadać, wolałam wreszcie spróbować. Acz warto jeszcze wspomnieć, że do zrobienia tej tabliczki, zakupiono kakao od plemienia Awajún.

Chocolate Makers Puur - Dunkel - Noir - Dark Peru 80 % to ciemna  czekolada o zawartości 80 % kakao (blend z dodatkiem Criollo) z Peru, z Amazonii.

Po otwarciu poczułam splot migdałów i drzew, który wieńczyła mocna, czarna herbata liściasta. Przecięła to kwaśność wiśni, wchodząca w kwaśno-słodki kompot wiśniowy. W wiśniach było bowiem sporo pewnego ciepła. Pomyślałam też o konfiturze, a właściwie rogalikach aka crroisantach nadzianych dżemem wiśniowym lub posmarowanych takowym. Może wiśniowym z dodatkiem porzeczek czerwonych i czarnych. Kwaśność czerwonych owoców podkreśliły cytrusy, w tym grejpfrut. Nadały ogromnej soczystości całej kompozycji. Słodycz zaś była średnio mocna - nie odstawała, ale i nie narzucała się zbytnio. Wyszła bardzo integralnie i nienachalnie, mimo że niewątpliwie była.

Tabliczka wydawała się bardzo masywna i gęsta. Przy łamaniu była twarda i trzaskała głośno, właśnie masywnie. Brzegi kostek były wręcz ostre!
W ustach rozpływała się powoli i maziście. Dała się poznać jako zbita, ale nie twarda, choć też nie miękka. Wydawała się kremowo-maślana i syta, masywna. Z czasem ujawniała sporo soczystości, która jednak nie rozrzedzała jej. Niemal do końca zachowywała kształt.

W smaku pierwsza ruszyła zgaszona, acz i tak dość wysoka słodycz kwiatów i okrągłych biszkoptów, a tuż obok niej sugestia soczystości. Kwiaty wydały mi się delikatne, z jakiś drzewek owocowych, stojące w wazonie w przytulnym wnętrzu.

Sugestia soczystości obiecała delikatną kwaśność, ale na razie na tym zakończyła.

Gorzkość, która zaraz się odezwała, także dała się poznać jako delikatna. Poczułam drzewa, niektóre może trochę kwitnące owocowe, niektóre młode iglaste, a do tego trochę migdałów. Te jawiły się jako niemal maślane, wręcz słodko-nugatowe. Wyobraziłam sobie nugat z kawałkami migdałów w skórkach.

Echo kwasku osiadło w słodkim, acz wciąż kwaskawym, kompocie wiśniowym. Kwaśność jakby chciała, a nie mogła się rozwinąć. Maślanej, słodkiej nucie podszepnęła maślankę, acz ta nie rozwinęła się szczególnie wyraźnie.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa drobne, okrągłe biszkopty zmieniły się w rogaliki, czy też croissanty z nadzieniem wiśniowym. Kompotowe wiśnie z ochotą powitały dżemy i konfitury wiśniowe. Możliwe, że była to konfitura mieszana, wiśniowo-porzeczkowa z czerwonymi i czarnymi. Miały ciepły charakter, a ich słodycz rosła. Kryła się w niej jednak pewna dosadność... pieprzność? Przyprawy? Te także wyszły ciepło.

Rogaliki mogły być subtelnie ozdobione lukrem. Wiśniom z kolei zdarzyło się zahaczyć o lekką landrynkowość. 

Gorzkość jednak zgłosiła sprzeciw. Pojawiła się w niej mocna, liściasta herbata czarna. Zmotywowała do działania drzewa. Migdały jednak odleciały nieco na tyły, wciąż dodając motywy nugatu, kremu migdałowego z delikatnych, może wręcz blanszowanych sztuk. Tylko raz po raz migdał zaplątał się też jakiś wyrazistszy. Herbata jednak... w zasadzie dobrze sobie radziła. Wzmocnił ją drobny akcent dymu.

W soczystości też pojawiła się lekka gorzkawość, przywodząca na myśl obierane cytrusy - grejpfruta głównie. Do tego czułam cytrynę i... kwasek drzew?

Drzewa wiązały się z lekką świeżością, ale też cierpkością. Pojawiły się w przy nich odważniejsze pikantne przyprawy - chili, czarny pieprz i trochę cynamonu. Pieprzność na zasadzie kontrastu podniosła też słodycz.

Słodycz końcowo wróciła do kwiatowego wydźwięku, odrzucając co bardziej cukrowe wątki. Wpisała się w ciepło, w wizję kwiatów w wazonie w ciepłym, przytulnym wnętrzu (może z kominkiem?). Także w herbacie zaplątała się kwiatowa nuta.

Po zjedzeniu został posmak wiśni w wydaniu kwaśnym, acz kompotowo-konfiturowym i słodkim jednocześnie, a także migdałów i drzewnej herbaty. Czułam soczystość, ale nie mocną kwaśność. Migdałowy nugat mieszał się z echem maślanki. Słodycz wydawała się ryzykowna i nieco rozgrzewająca wraz z ogólnym poczuciem ciepła.

Całość była smaczna i dość ciekawa, mimo że prosta. Drzewa zmieniające się w herbatę, migdały o nugatowym, maślanym charakterze i odrobina maślanki pasowały do biszkoptów i rogalików. Soczystość była wysoka, kwaśność jednak nie. Konfiturowo-kompotowe wiśnie mieszały się wprawdzie z cytrusami, ale kwasek trzymał się na uboczu. Słodycz była znacząca, kwiatowa i trochę cukiernicza, ale nie przesadzona. Gorzkość przyjemnie się rozwinęła, ale akurat ta mogłaby być bardziej charakterna. Przejrzysta, niebanalna, ale nie było w niej niczego, co aż by mnie w sobie rozkochało. Wolałabym, by obeszło się bez tych bardziej cukrowych wybiegów.


ocena: 8/10
cena: €3,95 (za 80g; około 17 zł)
kaloryczność: 586 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy

wtorek, 23 kwietnia 2024

A. Morin Togo Akata noir 70 % Edition Limitee ciemna

Odkąd kupiłam kilka limitowanych tabliczek ukochanej marki Morin, często wracałam do nich myślami. W końcu poczułam ogromną ochotę na tę konkretnie. Niezwykle rzadko trafiam na czekolady z kakao z Togo. A już o tej zawartości kakao - nigdy nie jadłam. Dzięki opisowi tabliczki Morina dowiedziałam się, że kakao z Togo rośnie głównie w południowo-zachodniej części kraju, skąd, a dokładniej z regionu Agou, producent je zakupił. Rosną tam dwie odmiany, nazywane Tete Kossi i Amazon. To hybrydy criollo, forastero i trinitario, bo wszystkie one rosną w Togo, z tego co zrozumiałam. Klimat przypomina górzysty klimat Gwinei, zaś gleba znana jest ponoć ze swego bogactwa ze względu na obecność wygasłych wulkanów. Dodatkowo na tamtejszych plantacjach w zasadzie nie ma pestycydów. O tym kakao wiadomo jeszcze, że po zbiorze ziarna fermentują przez 5-7 dni, a następnie są suszone na słońcu lub w magazynach, ale też tak, by to suszenie przypominało jak najbardziej to naturalne, słoneczne.

A. Morin Togo Akata noir 70% Edition Limitee to ciemna czekolada o zawartości  70 % kakao Tete Kossi i Amazon z Togo, z regionu Agou; edycja limitowana.

Po otwarciu uderzył zapach palonej kawy, której wtórowały lekko prażone migdały, zarysowujące się na ziemistym tle. Mocno palona, prażona nuta przejawiała się też jako kruche ciastka, które wprowadziły subtelną słodycz. Ziarna kawy sprawiły jednak, że kompozycja jawiła się głównie jako szlachetnie gorzka. W tle przewinęły się suszone bukiety, suszone kwiaty, łączące słodycz i cierpkość. Odnotowałam jeszcze leciutką soczystość, przywodzącą na myśl brzoskwinie duszone w odrobinie jakiegoś charakternego, ciemnego miodu.

Twarda tabliczka trzaskała głośno, obiecując masywność i gęstość. 
W ustach rozpływała się umiarkowanie powoli i kremowo. Wydała się bardzo pełna, masywna i syta. Maziście pokrywała podniebienie, jakby mięknąc tylko powierzchownie. Była średnio tłusta, niczym pełne, gęste, wolno rozpływające się lody. Z czasem stała się trochę zawiesinowo-soczysta. 

W smaku pierwszy zaznaczył się maślany, dość słodki wypiek. Mimo że słodycz tego jakiegoś... ciasta biszkoptowego z nieco charakterniejszym, twardszo-kruchym spodem maślanym, była oczywiście obecna, wydawała się zaskakująco niska.

Po chwili maślaność zniknęła, a wypiek zmienił się w sowicie przypieczone kruche ciastka, posłodzone wanilią. Słodycz rosła powoli, ale pokazała swój szlachetny charakter. Do głowy przyszły mi też niemal krakersowe, mocno wypieczone herbatniki.

Zaraz jednak i one się nieco rozmyły. Nuta prażono-pieczona trwała za to w najlepsze. Zmieniała się w palone ziarna kawy. Palone niby mocno, ale wciąż z pewną soczystością. Za ich sprawą gorzkość wzrosła znacząco i zajęła dominującą pozycję.

Do palonej kawy dołączyły prażone migdały. Zyskały nieco ziemiste tło, gorzkość trzymała się także ich. Weszły na pierwszy plan, rozbrzmiewając na jednym poziomie co kawa, a potem nieco się wycofały.

Raz po raz wszystko przebijały ostrawe przebłyski przypraw - pomyślałam o goździkach, ale towarzyszyło im coś jeszcze, trudniejszego do uchwycenia.

Konsekwentnie, ale delikatnie rosnąca słodycz do wanilii dodała jeszcze trochę miodu. Pomyślałam o ciemnym, lekko cierpkawym.

Poprzez słodką cierpkość mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa wkroczyły suszone kwiaty. Wyobraziłam sobie wielkie bukiety z suszonych kwiatów, roślin... które kryły lekko ziołową cierpkość. I lekką ostrość? Cierpkość zaprosiła jeszcze ziołowo-kwiatowy, cierpkawy napar. Osłodzony jednak miodem.

Palona kawa wciąż stanowiła wiodący motyw, acz pozwalała innym nutom do siebie dolatywać. Pochyliła się ku goryczce naparu. W jego lekkiej słodyczy na moment zabłysła soczystość, a mi do głowy przyszły brzoskwinie w miodzie - takie właśnie do naparów, do herbaty. Epizodyczna ostrość znalazła ujście właśnie tu, jakby tak przyprawić je ciepło-soczystym imbirem i goździkami. Suszone kwiaty i suszone rośliny podszepnęły jednak bardziej suszono-liofilizowane akcenty - też brzoskwiń?

Miód przypomniał o prażonych migdałach. Tym razem nie dość, że prażone mocniej, to jeszcze pokryte karmelizowanym miodem migdały prawie zapomniały o ziemistej nucie - ta odeszła na tyły. Prażona nuta przywróciła pieczoną, przez którą pomyślałam o wytrawnych krakersach... maczanych w miodzie? A może mało słodkich ciastkach...? Wróciła też nuta maślana, zmieniając częściowo migdały w prażono-maślany nugat migdałowy. Ciężki, aż za słodko-ciężki nugat. Tę wizję podkreśliła jeszcze wanilia, wracająca nagle dosadnie.

Po zjedzeniu został posmak krakersowo-migdałowy, nieco wygłaskany maślanym echem i słodko-cierpki wątek kwiatów i miodu. Chyba mignęła mi jeszcze wanilia. Suszone kwiaty zawarły rześkość, acz też jakby goryczkowatą. Do tego lekką pikanterię. Na pewno czułam cierpką kawę i nieśmiałą, jakby hamowaną soczystość w tle.

Czekolada była bardzo smaczna i ciekawa. Wypieki, a więc ciastka, herbatniki, miód i wanilia nie przełożyły się na wysoką słodycz, mimo że była wyrazista. Suszone kwiaty, zioła przyjemnie rozegrały goryczkę. Pieczono-prażone nuty rozpędziły migdały i ziarna kawy, a także zapewniły głęboką gorzkość. Leciutka soczystość i zero kwaśności pozwoliły powyższym zaprezentować się w 200%. Wydało mi się to wszystko niespotykane, proste, nieprzekombinowane, a jednocześnie szlachetne i pyszne. Słodycz pod koniec nieco za bardzo dawała mi się we znaki i chyba tylko to przesądziło, że nie wystawiłam maksymalnej oceny.

Bardziej marcepan niż po prostu migdały, zioła, orzechy i trochę owoców czułam w Zotterze Labooko Togo 65 % - to splot podobnie nieoczywisty, nieco podobny.


ocena: 9,5/10
cena: €6,95 (około 32 zł)
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

poniedziałek, 22 kwietnia 2024

ciastka Leibniz Herbatniki Maślane / Petit Beurre / Butterkeks; po zmianach 2024

Jak wspomniałam przy kremie Grizly Láska Nebeská / To Właśnie Miłość od jakiegoś czasu Mama zaczęła jadać herbatniki Leibniz. Mówiła, że są dobre, co mnie zaskoczyło, bo pamiętałam, że od dawna ja jak już na nie patrzę, to z pogardą. Nie bez powodu! Wszak na blogu były opisane w 2016 - z niską oceną, podyktowaną przez zły smak, który wziął się z beznadziejnego składu. W końcu zainteresowałam się i sprawdziłam skład tych, które Mama miała w komodzie. Diametralnie się różnił. Zaczęłam przeszukiwać bloga - znalazłam, że już w 2021 trochę poprawiono Leibniz Zoo. Nie smakowały mi, ale na pewno nie były tak tragiczne jak w 2016. To rzadkość, żeby w dzisiejszych czasach producenci zmieniali coś na lepsze - raczej obserwuję same pogorszenia. Taka zmiana ewenement nie mogła więc przejść tu bez echa i mimo, że obecnie jestem bardzo nieciastkowa, stwierdziłam, że sprawdzę, jak się sprawy z tymi mają.


Leibniz Herbatniki Maślane / Petit Beurre / Butterkeks to herbatniki maślane typu petit beurre, produkowane przez Bahlsen; wersja 2024.

Zapach był bardzo słodki, nieco cukrowy, ale też wyraźnie maślany. Za masłem zaznaczyło się delikatne, słodkie mleko. Czuć, że ciastka wypieczono bardzo mocno, co nadało ogółowi trochę charakteru.

W dotyku herbatniki dały się poznać jako konkretne i suche. Kruszyły się trochę, ale nie jakoś wyjątkowo mocno. Były bardzo chrupiące, przy czym głośno i krucho chrupały. Choć w pierwszym kontakcie przy gryzieniu wydawały się suche, w trakcie jedzenia ujawniały maślaną tłustość. Wilgotniały, nasiąkały i obklejały zęby. Wykazywały konkret i zwartość, ale jednocześnie pewną miękkawość.

W smaku pierwsza wyskakiwała nuta mocnego wypieczenia, a tuż za nią słodycz. Od początku były bardzo słodkie, jednak cukier nie dominował tak zupełnie. Najpierw na pierwszym planie hamowało go to wypieczenie - w porywach aż nieco za mocne.

Związek słodyczy i mocnego wypieczenia zwieńczyła maślaność. Maślany smak wprowadził harmonię i przekierował charakter ciastek na łagodniejszy. W pewnym momencie zrobiły się wręcz mleczne.

Z czasem jednak to złagodzenie wykorzystała słodycz i drastycznie wzrosła. Zrobiło mi się zwyczajnie za słodko, trochę w ciężkim, niekoniecznie cukrowym kontekście, ale w sumie nie straszliwie. Mocno wypieczony smak tego nie okiełznał - chyba działał wręcz uwypuklająco przez kontrast. Podobnie jednak wzmocnił maślaność. Naturalnie maślany smak dominował w zasadzie do pary ze słodyczą... sztuczną, ale niedookreśloną.

Po zjedzeniu już małej ilości czułam się nieco przesłodzona. W słodyczy tych ciastek było coś mulącego. Czułam bliżej nieokreślone aromaty, sztuczność, ale również wyrazistą maślaność. Utrzymała się mgiełka mleka, pewna łagodność, ale i konkret, mocne wypieczenie.

To w zasadzie... zwykłe, bardzo słodkie i mocno wypieczone maślane herbatniki.
Mam do nich mocno mieszane uczucia. To, że nie są dla mnie, to jedno. Mam jednak problem, że są dokładnie tym, czym mają być, czyli teoretycznie nie mam za co ich chwalić. Mam chwalić ciastko maślane za to, że czuć w nim masło? To oczywiste, że powinno być wyczuwalne. A jednak... w większości "ciastek maślanych" producenci pchają margarynę, olej palmowy, nie wiadomo co jeszcze, więc wygląda na to, że tak, w tych czasach trzeba chwalić zwykłe ciastko za to, że jest zwykłym ciastkiem. Szukałam Mamie innych z podobnie nieśmieciowym składem i nie znalazłam, więc wygląda na to, że te, mimo swoim wad w zasadzie wpisanych w typ produktu, są ponad przeciętne.

Mamie te herbatniki smakowały bardziej niż mnie - nic dziwnego, skoro ona po prostu lubi ciastka, a ja nie. Zwróciła uwagę na ciekawy fakt: "Raz trafiła się paczka z wypieczonymi słabiej - te były smaczniejsze. Ogólnie te herbatniki są smaczne, słodkie, ale nie za mocno. Wyraziście, intensywnie, ale naturalnie maślane, ale właśnie dla mnie za bardzo wypieczone. Takie aż wytrawne, co zupełnie nie pasuje do tego ich łagodnego, maślano-mlecznego charakteru. Dużo takich się trafia, wypieczonych za mocno. Ogólnie jednak wolę dobre, ale za mocno wypieczone ciastka maślane niż miałyby być lekko wypieczone, a margarynowe, sztuczne czy coś. Ten zbyt wypieczony smak przeszkadza bardzo, gdy je się je osobno, ale jak z czymś, np. dżemem czy kremem orzechowym, jakoś to wypieczenie się chowa i jest lepiej".


ocena: 6/10
kupiłam: Mama kupiła (chyba w Kauflandzie)
cena: 3 zł (za 100g)
kaloryczność: 435 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: mąka pszenna, cukier, masło (12 %), syrop cukru inwertowanego, substancje spulchniające: węglany sodu, difosforany; serwatka w proszku, mleko w proszku pełne, sól, emulgator: lecytyny; kwas: kwas cytrynowy; aromaty (mleko), jaja w proszku

niedziela, 21 kwietnia 2024

Maychoco 70 % Cacao de Cusco - Peru ciemna

Maychoco to firma z Malagi, która oprócz czekolad plantacyjnych, ma linię łączącą czekoladę z lokalnymi składnikami. Te mnie jednak nie interesowały. Czyste ciemne za to wyglądały jak najbardziej obiecująco, stąd dostępną akurat w sklepie Club del Chocolate zamówiłam. Kiedy przyszło mi się za nią wziąć, pierwszy raz dotarło do mnie jasno i wyraźnie, że nie lubię takich saszetek jako opakowania. Ta, jak i kilka innych w podobnych, w paczce ze wspomnianego już sklepu internetowego, przyszła praktycznie w kawałkach. Cóż, nie po to płaci się tyle za czekoladę i przesyłkę, by potem mieć czekoladowe puzzle, ale cóż... Przynajmniej smakowi to nie ujmuje. Uśmiechnęłam się za to, gdy tknęło mnie, że w zasadzie wybrałam ją na degustację zaraz po Tesoro Amazonico Peru 73 % (z dniową przerwą). Cóż, ja lubię degustacyjne serie, a one ewidentnie lubią mnie. Opis tej czekolady głosił, że kakao, z którego ją zrobiono "fermentowało długo". W opisie przeczytałam też, że "wielu z nas twierdzi, że 70% to równowaga, w której dobre kakao ukazuje cały swój potencjał" - akurat tu śmiem się nie zgodzić. Preferuję 75%-80%.

Maychoco 70% Cacao de Cusco - Peru to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao Chuncho z Peru, z regionu Cusco, z okolic miasta Quillabamba.

Po otwarciu poczułam eksplozję soku z różnych owoców egzotycznych. Soczystość i rześkość marakui z cytryną, słodkiego mango i świeżych fig płynęły hektolitrami i mieszały się z gęstym sokiem marchwiowo-malinowym. Chyba trochę brzoskwiń połączyło konkretnie ten sok z sokiem z innych owoców. W tle poczułam kwasek nabiału - powiedziałabym, że mieszanki jogurtu, kefiru, a także znikomą gorzkość dymu. Może też... akcent wilgotnego chodnika? Na pewno nad całością rozłożył się słodki parasol z karmelu. Wydał mi się dość ciężki. Podkreślił palony motyw dymu.

Dość cienka tabliczka wyglądała na suchawą i delikatną, acz przy łamaniu okazała się konkretna. Była jednak bardziej masywna, niż zwyczajnie twarda, a przy łamaniu trzaskała/pykała.
W ustach rozpływała się niby kremowo, a zarazem lekko szorstkawo, jakby z sugestią pylistości. W umiarkowanym tempie zmieniała się w zwięzło-gibką i lepkawą, soczystą masę. Całość zrzedła, zostawiając jakby soczyście-esencjonalne, a jednak z pewną maślaną tłustością, smugi.

W smaku pierwsza rozeszła się słodycz o spokojnym charakterze, z której nagle wyskoczył dosadny, palony karmel. Na moment znalazł się na pierwszym planie.

Za słodyczą swoją obecność zaakcentował drobny kwasek. W zasadzie tylko jego sugestia, obietnica, ale jednak. Przejawiał się jako splot owoców i nabiału (jogurtu?). Z owoców wyłapałam cytrynę, a także coś czerwonego.

Jogurt, kefir... Bardziej kefir. Dużo kefiru. Wplótł lekki kwasek nabiału, ale potem już zwolnił. Nabiał złagodniał za sprawą mleka. Przy karmelu mignęła nuta maślana, acz i ona w końcu zdecydowała się właśnie w bardziej mlecznym kierunku pójść.

Owoce po paru chwilach doszły wyraźnie do głosu. Zalały pierwszy plan swą wysoką soczystością. Prowadziło słodko-soczyste mango, a tuż za nim mknęły brzoskwinie i świeże figi. Cała soczystość była przede wszystkim słodka, jedynie z kwaskawymi akcentami.

Słodycz i ogrom owoców odciągał uwagę od subtelnej gorzkości. Miała charakter palono-dymny i początkowo trudno powiedzieć o niej coś więcej.

Karmelowa słodycz, choć wyraźna, rosła delikatnie i została nieco w tyle. Schował się przy niej jakiś orzech... nie mogłam jednak uchwycić, jaki konkretnie. Podpowiedział jednak owocom motyw gęstego soku marchwiowo-owocowego. Z malinami i chyba bananami. Ledwo uchwytne czerwone owoce z początku okazały się właśnie malinami. Banany z kolei zapewniły harmonię soczystszym owocom ze słodyczą karmelu.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa na moment zapomniany kwasek nabiału, a konkretniej kefiru, znów lekko się wychylił, acz tylko podkreślając kwasek owoców. Zmotywowało to uderzenie marakui. Wkroczyła prawie na pierwszy plan. Wspierała ją cytryna.

Gorzkość nieco przybrała na znaczeniu, jednak cały czas pozostawała delikatna. Wplotła tylko do kompozycji trochę dymu, a także wizję mokrego chodnika po deszczu. Sprawił, że także gorzkość wpisała się w rześki klimat. 

Owoce cały czas dominowały - marakuja z cytryną, mango i marchwiowo-malinowy sok były niedoścignione. Za nimi jednak poczułam rześkość roślin, ziół... Lekką cierpkość? W porywach nawet pewną ostrawość. Z czasem to rośliny zagłuszyły wszelkie akcenty nabiału, końcowo w zasadzie zerując kwasek inny niż owoców.

Nagle owoce tak zakręciły z karmelem, że zrobił się soczysty i... zaczął udawać suszono-soczyste daktyle? Daktyle wybiły się na przód i wróciły do karmelowej tonacji. Karmel końcowo znów wybił się na przód, prawie doganiając owoce i lekko przesładzając kompozycję. Położył nacisk na palony aspekt, więc zgrał się z gorzkością.

Po zjedzeniu został posmak całego mnóstwa owoców egzotycznych, z których wciąż najwyraźniej czułam marakuję, a także soku marchwiowo-malinowego, może z bananem. Chyba pojawiło się też echo orzechów, acz zagubione w palonym, ciężkawym karmelu. Karmelu, a właściwie paloności, trzymała się lekka gorzkawa cierpkość - jakby mokrego chodnika? Był rześki, zgrany z rześkością kefiru (acz już nie nutą kefiru samego w sobie).

Czekolada była smaczna i ciekawa, acz dla mnie nieco za słodka. Nie odpowiadała mi jej forma ("kostki z ramką"), a także to, że rozpływała się szybciej, niż bym chciała. A jednak smak - ten ogrom soku z owoców: marakui, mango, brzoskwiń, fig i cytryny, mieszający się z sokiem marchwiowo-malinowym; nuty nabiału, karmel, rześkość chodnika i roślin, zwieńczone dymem to naprawdę zacny splot. A jednak karmelu było mi tu już za dużo, wyszedł za ciężko, a gorzkości czułam niedosyt. Chciałabym spróbować tę tabliczkę z większą zawartością kakao, bo czuję po nutach, że ma potencjał ogromny.


ocena: 8/10
cena: 5,36 € (za 50g; około 23 zł)
kaloryczność: 570 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

sobota, 20 kwietnia 2024

E. Wedel Premium 80 % Gorzka Extra Dark ciemna

Nie lubię Wedla i w sklepach mijam go obojętnie. Muszę jednak przyznać, że zwykła E. Wedel Mocno Gorzka 80 % była w porządku. Stąd gdy już jakoś natknęłam się na dzisiaj prezentowaną, postanowiłam dać jej szansę, niczego specjalnego się nie spodziewając.

E.Wedel Premium 80 % Gorzka Extra Dark to ciemna czekolada o zawartości 80 % kakao.

Po otwarciu uderzył mnie nieprzyjemny zapach sztucznej, mdlącej waniliny, kojarzącej się z pseudo waniliowym budyniem i budyniem czekoladowym w sposób plastikowy. Słodycz choć nie była bardzo wysoka, wyszła duszno i ciężko. Cukier tylko trochę się zaznaczył - reszta należała do aromatów. Gorzkość jednak też była niska, kojarzyła się ze słodkim kakao na mleku. Czułam za to nutę mocnego palenia, prażenia.

Tabliczka była twarda w nieco skalisty sposób i trzaskała głośno, jakby pusto.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, początkowo niezbyt chętnie przez suchość. Ta jednak zaraz się ukryła w maślano-mlecznej tłustości. Okazała się średnio gęsta i bardzo miękka jak niektóre mleczne czekolady. Z czasem oblepiła podniebienie w trochę smolisty, jakby zagęszczony sposób. Znikając rzadko-mlecznie, minimalnie pyliście, zostawiała lekką cierpkość. 

W smaku pierwsza rozeszła się maślaność i jakby po prostu smakowa, mdława tłustość (za dużo lecytyny?). Słodycz też zaznaczyła swoją obecność.

Choć w pierwszej chwili słodycz wydała mi się stonowana, niska, to błyskawicznie wzrosła i wręcz uderzyła. Cukier pokazał się w niej jednak tylko trochę - to wanilina nie miała litości. Przytoczyła sztucznie waniliowy, czyli wanilinowy budyń na mleku.

Gorzkość odezwała się za słodyczą, pozwalając jej na debiut. Także ona zaczęła od poziomu niskiego, wręcz niziuteńkiego i nagle uderzyła z pełną mocną. Przez moment wydawała się bardzo wysoka i wręcz dosadna, ale w sposób toporny, pozbawiony głębi. Bardzo czuć w niej odtłuszczone kakao w proszku.

Z czasem pomogła jej palona nuta, jakikolwiek charakter dyktując. Było to mocne palenie. Do głowy przyszła mi też smoła - gorzka, z sugestią kwaskawej cierpkości.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość straciła moc. Wróciła maślano-"po prostu tłusta" łagodność. Pomyślałam o delikatnie kakaowym, tłustym budyniu. Takim o smaku trochę plastikowej czekolady czy... kawy? Budyniowa kawa mignęła niewyraźnie i umknęła.

Budyniowo-sztuczna nuta z kolei przytoczyła jakby przypalone, metaliczne orzechy laskowe. Paloność w nich znalazła upust. Gorzkość jednak już nie rosła. Cierpkość trochę owszem.

W tle przemknął mi kwasek, jakby obietnica soczystości... Czy raczej tłusto-soczyste orzechy? Kryło się to w spaleniźnie i mnóstwie waniliny. Jej słodycz końcowo była już okrutnie ciężko-duszna.

Na koniec ostała się płytka gorzkość odtłuszczonego kakao i cukrowość, która wyłoniła się spod waniliny. Nie była wysoka, ale taka... chamsko-prosta.

Po zjedzeniu został sztuczny posmak cierpko-dusznych aromatów: waniliny, metalicznie orzechowego i dziwnie mdło-gorzkiego, cierpkiego kakao. Było gorzko, ale nie mocno, słodko, ale też nie mocno, a denerwująco.

Całość wyszła źle. Zwykła E. Wedel Mocno Gorzka 80 % zdecydowanie z nią wygrała - m.in. kalorie sugerują, że do Premium dodali więcej kakao odtłuszczonego kosztem miazgi. Nie udawała żadnej wyższej półki, a była czym była i nie atakowała aż tak sztucznością. Dzisiaj prezentowana tabliczka była napchana aromatami, głównie duszno-ciężką waniliną, od której aż mdliło. Gorzkość mimo mocniejszego debiutu, nie jawiła się tu jako zbyt wyrazisty smak. Słodycz może i nie była z kolei wysoka, ale bardzo denerwowała. Maślano-budyniowy, tani smak i miękka konsystencja mnie wręcz odpychały. W tej cenie łatwo o znacznie lepsze czekolady o podobnej zawartości kakao.
Zjadłam 3 kostki, potem aż mnie trochę zemdliło od wydźwięku słodyczy, a aromaty gryzły mnie w język. Gdyby nie te sztuczne aromaty, czekoladę uznałabym za przeciętną, a tak okazała się po prostu męcząca i niezjadliwa.

Nim oddałyśmy ojcu, Mama spróbowała trochę i stwierdziła: "Nie smakuje mi ta czekolada. Na pewno procent tak wysoki jeszcze nie dla mnie, ale ona dziwnie słodka i nie taka gorzka, jak na taką zawartość mimo wszystko mi się wydała. Powiedziałabym, że mocno się kojarzy z takim zwykłym kakao z proszku, co sobie na mleku robię. I taka słodka w dziwny sposób. Ciężka, jakby syta, muląca, że człowiek ma wrażenie, że malutką ilością jej aż się najada... Jakbym miała jej cenę zgadywać, to góra 5 zł i wtedy taka ot, zwyczajna, a tak to nie. Przesadzona, przerysowana słodycz, a gorzkość to taka jak kakao na mleku, dziwna. O wiele lepiej zjeść dobrą 70%".


ocena: 4/10
kupiłam: Auchan
cena: 8,98 zł
kaloryczność: 497 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, cukier, tłuszcz kakaowy, aromat, lecytyna sojowa

czwartek, 18 kwietnia 2024

Tesoro Amazónico Dark 73% Origen Utcubamba Amazonas - Peru ciemna

Aż się nadziwić nie mogę, ile ostatnio u mnie nieznanych mi dotąd marek. Oto kolejna, Tesoro Amazónico. Ich fabryka położna jest w środku amazonskiej dżungli w Peru, San Maritn, i podobno, jak to sami piszą: "żaden las nie stanie im na drodze do odkrycia skarbów" - jak rozumiem, kakaowych. Ponoć łączą innowacje, a więc technologię z Włoch, i tradycję gdy chodzi o ziarna kakao, na jakich pracują. Dbają o wszystkie detale przy produkcji swoich czekolad, które - jak zapewniają - są ich pasją. Miałam nadzieję poczuć to w tabliczce, która mnie czekała. 

Tesoro Amazónico Dark 73% Origen Utcubamba Amazonas - Peru to ciemna czekolada o zawartości 73% kakao z Peru, z prowincji Utcubamba, z regionu Amazonas.

Po otwarciu rozbrzmiał zapach kwaśnego, jakby nieco skwaśniałego czerwonego wina wytrawnego, jogurtu i ananasa. Ananas wydawał się też zatopiony, może duszony w alkoholu. Dołączyła cytryna w alkoholu - duszona lub nasączona nim. A te owocowo-alkoholowe nuty przejawiały też słodycz. Mimo soczystości, wydawała się ciężka. Zadecydowały o tym żywe, jakby wilgotne kwiaty - wyobraziłam sobie takie ze środka kolorowej tropikalnej dżungli. Czułam też słodkie figi - miks świeżych, soczystych i suszonych. Te drugie podsunęły myśli o cukrze trzcinowym i samej trzcinie cukrowej. Wyobraziłam sobie suszącą się trzcinę, sok wytwarzany z trzciny i... migdały? Kryły się w niej, acz z czasem migdały i marcepan wyszły odważniej. Towarzyszyły im drzewa, palmy i więcej kwiatów.

Wyglądająca na kremową tabliczka, w dłoniach dała się poznać jako masywnie twarda. Trzaskała głośno, w pełno-chrupki sposób. 
W ustach rozpływała się powoli i kremowo. Lekko zalepiała, wykazując wysoką gęstość. Była gibka, zbito-zwięzła i tłusto maślana. Cechowała ją aksamitna gładkość, mimo kryształków połyskujących trochę w przekroju. Z czasem ujawniała sporo soczystości, która nieco rozrzedzała gęstość.
Zniknąwszy, czekolada zostawiała suchawo-ściągająco-cierpki efekt.

W smaku po ustach pierwsza rozlała się lekko kwaskawa, rześka maślanka. Pomyślałam o lekkiej, naturalnej słodyczy mleka, acz zdążył zgłosić swoją obecność - czy raczej dopiero jej obietnicę - kwasek, a po chwili słodycz znacząco wzrosła.

To odezwały się bardzo słodkie figi suszone. Zaprezentowały się sztuki miękkie, o wilgotnych i soczystych wnętrzach. Przemknęły mi jednak też pojedyncze świeże figi. Te zaprezentowały słodycz o innym charakterze - mocną, ale świeżą. Za nimi znalazła się cała feeria egzotycznych owoców, trudnych do połapania i kwiaty.

Kwiaty były to słodkie - oczami wyobraźni patrzyłam na jakieś kolorowe, głównie różowe egzotyczne o masywnych główkach. Odważne; takie, co świetnie sobie radzą w tropikalnej dżungli. W pewnym momencie pochyliły się w stronę słodkiej gumy balkonowej, acz w owocach zagościł też kwasek. Pomyślałam o słodko-kwaśnych, okrągłych śliwkach w kolorach od fioletowego do czerwonego.

Kwasek początkowo był nieśmiały i jedynie wychylał się zza niskiej gorzkości jako limonkowe sugestie. Ona oddawała drzewa, wsparte paroma migdałami. Drzewa wplotły lekką cierpkość.

Cierpkość przywołała trochę drewniane, wytrawne czerwone wino. Niemal... skwaśniałe? Kwaśność wzrosła, acz zmieszała się ze słodyczą świeżych fig i kwiatów.

Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa do delikatnej gorzkości podpłynęła mleczność i kwaskawy jogurt... Choć jakby z zamiarem łagodzenia, na zasadzie kontrastu na pewien czas trochę gorzkość podkreśliły. Kwaskawy jogurt stonował za to słodycz.

Słodycz nabrała charakteru, co podchwyciły migdały. Całkiem sporo wyłoniło się ich spośród drzew, prezentując się jako ciężkawo, poważnie słodki marcepan. Czułam zarówno marcepan, jak i same migdały. Z tym że też otulone słodyczą.

Migdałom z lekko gorzkim tłem i słodyczy fig tym razem suszonych udało się w harmonii wymieszać. Pomyślałam o kwitnących palmach... Kwiatach palm? Naturalnym cukrze właśnie palmowym, kwiatowym w smaku... I trzcinie? Wyobraziłam sobie słodki sok pozyskiwany z trzcin. Suszone figi zajęły się też drzewnymi nutami.

Wino czerwone straciło na znaczeniu, acz winność pozostała. Pod wpływem kwiatów i pojawiających się ze wszystkich stron owoców - mieszanki egzotycznych oraz śliwek - zmieniło się w słodkie... Słodko-rześkie białe.

Do drzew i migdałów dołączyły jeszcze trzciny szeleszczące nad wodą. W głowie wciąż miałam palmy i może... rześki cukier kokosowy? Orzech kokosowy, z którego łupiny pije się... pina coladę?

Cierpko-soczyste, może nawet w porywach kwaskawe wino białe rozmyło się nieco i przemieszało z resztą, obfitując w skojarzenie z ananasem w winie - duszonym lub nim tylko nasączonym. Kwaśność wzrosła odważnie. Ananasa podkreśliła cytryna... Acz i ona nie fundowała czystej kwaśności. Wyobraziłam sobie cytrynę jakby kandyzowaną w alkoholu. Cytrynę wsparła soczyście kwaśno-słodka limonka. Pomyślałam o tequili z cytrusami, a potem wróciło - acz jakby niecodziennie mocne - białe wino o kwaśnym zacięciu. Które podszepnęło skwaśniałe wino czerwone z oddali?

Pod koniec drzewa zmieniły się w węgiel drzewny, a migdałowy marcepan w słodką aż cukrowo, alkoholową, trzeszczącą i skyrzpiącą (w tym od scukrzonego alkoholu?) masę migdałowo-kokosową.

Po zjedzeniu została lekka cierpkość i posmak maślanki i jogurtu z kwaskiem, podkręconym przez cytrusowo-ananasowy alkohol. Czułam wręcz cukrowy alkohol - może białe wino, a także jakby skwaśniałe wino czerwone i mieszaninę kwiatów oraz fig z okrągłymi śliwkami. Pomyślałam też o cukrowym marcepanie, trzcinach i palmach, a więc roślinach, których trzyma się rześkość nadwodnej scenerii.

Czekolada była bardzo intrygująca. Sporo w niej kwasku, acz nie była po prostu mocno kwaśna. Maślanka i jogurt, kwaśne wina i soczyste owoce, śliwki, ananas podkręcony cytryną i limonką mieszały się z odważną słodyczą. Ta chwilami wydawała mi się nieco przesadzona, ale nie męczyła, mimo nut scukrzenia, przejawiających się i w alkoholowych nutach, i marcepanie, i... jako cukier kokosowy i trzcinowy sam w sobie. Czułam te trzciny, palmy, a także sporo drzew i kwiatów. Ciekawie sprawę rozegrały figi - przechodząc od świeżych do suszonych - oraz winna nuta - czerpiąca i z czerwonego, i białego. Wszystko zmierzało w ciężkawym, acz nie w negatywnym sensie, kierunku. Gorzkość była mi jednak nieco za niska - acz na szczęście i ona miała coś do powiedzenia. 


ocena: 9/10
cena: 5 € (za 70g; około 22 zł)
kaloryczność: 561 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: kakao, cukier

środa, 17 kwietnia 2024

wino śliwkowe Nuwang Ume Pflaume [18 LAT+]

Na wstępie muszę poinformować, że wpis ten jest przeznaczony dla osób pełnoletnich, które ukończyły 18 lat.

Alkohol to nie moja bajka, aczkolwiek kilka całkiem smacznych wspominam... nieźle. Nie, żebym miała do któregokolwiek wrócić, ale swoje im muszę przyznać - że rozumiem, że smakować mogą. Ojciec wie, że lubię japońskie smaki, więc zakodował sobie, że śliwkowe wina muszą i mnie wydawać się ciekawe. Dzisiaj przedstawiane dostałam właśnie od niego. Jak by nie patrzeć, to prezent zdecydowanie bardziej trafiony niż (18+) miód pitny Lietuviškas Midus Trakai, który był po prostu zły. Dzisiaj przedstawiany alkohol wydawał się w porządku, stąd po niego sięgnęłam bez strachu, ale i bez większych pozytywnych emocji. Wino stało i czekało na swoją kolej długo, a motywacją do otwarcia był Sylwester. Nie obchodzę, ale jak już petardy miały mi dudnić za oknem, dzień nie po mojemu (nie lubię "narzuconych" świąt), pomyślałam, że to dobra okazja, by spróbować, cóż to jest i jak się ma do win śliwkowych, które już piłam.

Nuwang Ume Pflaume to "słodki aromatyzowany napój na bazie białego słodkiego wina" o smaku śliwek ume, mający 10% alkoholu, produkowane przez niemiecką firmę TOPHI GmbH.

Piłam je w temperaturze pokojowej, bo nie lubię schłodzonych rzeczy i nie sprawiałoby mi to przyjemności, mimo że polecają je pić właśnie lekko schłodzone.

Po odkręceniu i powąchaniu z butelki wino wydało mi się nieco alkoholowo ordynarne, jednak po przelaniu do kieliszka ordynarność uszła zupełnie. Została jednak moc - powiedziałabym, że to wino było bardzo mocne jak na białe. Czułam w nim znaczący wątek suszonych śliwek - kwaśno-goryczkowatych i soczystych, wkomponowanych w ciężką słodycz. Śliwki jednak nie dały się zagłuszyć - to one dominowały. W trakcie picia nos odnotował też subtelny, kwiatowy akcent.

Wino miało jasny, słomkowo-złocisty kolor i wydawało się rzadkie.
W trakcie picia też było rzadko-lekkie. Wydało mi się nawet lekko musujące, acz to chyba tylko wrażenie.

W smaku pierwsza polała się słodycz, przybierająca na sile. Silna, wysoka, ale - jak się okazało już po sekundzie czy dwóch - wyraźnie śliwkowa. Zaskakująco mocna jak na wino alkoholowość podbiła owocowy smak.

Pomyślałam o kwaskawych śliwkach suszonych, mimo że echo kwasku kryło się jedynie w oddali za słodyczą, a potem do głowy przyszły mi... śliwki ogólnie. Słodko-soczyste, jedynie z przebłyskami kwasku. W tle przewinęły się też kwaskowate zielone winogrona, może odrobinka kwiatów.

Wszystkie te nuty płynęły na bardzo wysokiej słodyczy. Ta zmierzała do przesłodzenia, acz nigdy do niego nie dotarła. Wino to kryło w sobie sporo rześkości i soczystości, które pilnowały, by nie zrobiło się muląco słodko.

Po tym, jak alkohol zaczął rozgrzewać gardło, smakowo się nieco rozszedł, wydało mi się, jakby do białego, owocowego wina dołączył słodko-ciężki owocowy likier. A jednak i on nie przesłodził, bo owocowy smak wciąż robił aluzje do soczystego kwasku.

Po wypiciu zostałam ze słodko-owocowym posmakiem, który zrobił się landrynkowy, jakby przerysowany. Śliwki pobrzmiewały, acz straciły nieco na jednoznaczności. Oprócz nich czułam wciąż alkoholową rześkość, ocierającą się o kwasek białego wina, a także już lekkie przesłodzenie.

To wino zaskoczyło mnie pozytywnie. Spodziewałam się zasłodzenia totalnego, a ono zasłodzenie ciekawie ograło. Mocny aromat i smak śliwek był aż zaskakujący, acz pod koniec niestety wydawał się już przerysowany. Rześkość, soczystość i namiastka kwasku ciekawie urozmaiciły jakby esencjonalnie słodką bazę. Tak samo warte uwagi, nawet nieco lepsze niż wino śliwkowe / likier Choya Umeshu Silver, acz żadne z nich nie jest moim alkoholem idealnym (nie wiem w sumie, czy taki istnieje - wątpię).

Mama zgarnęła kieliszek i z zachwytem powiedziała: "bardzo smaczne! Słodkie, ale takie jakby półsłodkie. Rześkie, soczyste. Śliwek to ja tam jak zwykle może i tak wyraźnie nie czułam, ale mi się kojarzyło z takim dobrym szampanem, zwłaszcza na początku. Jakby trochę bąbelkowało, mimo że nie było bąbelków. Głębokie, lekkie, pyszne. Wydawało się mocne jak na białe wino, ale nie ordynarnie alkoholowe." Spróbowała i w temperaturze pokojowej, i lekko schłodzone (ona akurat woli takie rzeczy lekko schłodzone) i stwierdziła: "najlepiej jego walory i głębię czuć właśnie w temperaturze pokojowej. Schłodzone nie było tak wyraziste i ciekawe, a bardziej takie ot, alkoholowe".


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam (a ojciec kupił w Auchan)
cena: 14,98 zł (za 500 ml; sprawdziłam)
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: mogłabym wrócić w odległej przyszłości

wtorek, 16 kwietnia 2024

Beskid Chocolate Wenezuela Chuao Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 90 % Kakao ciemna z Wenezueli

Ciemne czekolady Beskid zawsze wychodzą rewelacyjnie, ale czasem żałuję, że trzymają się raczej zawartości 70% kakao. Na widok tej aż mi się oczy zaświeciły. Co prawda z regionu Chuao zazwyczaj wychodzą bardzo łagodne czekolady, ale... może właśnie dlatego tu zdecydowano się dać 90%? Aby zapewnić charakter? Wszak w 2020 Beskid Wenezuela Chuao 90 %  była naprawdę zachwycająca. Co się jednak pozmieniało? Nie mogłam się doczekać, a jeszcze tylko jako ciekawostkę dodam, że tam, na północnym wybrzeżu Wenezueli, ta szlachetna odmiana kakao jest hodowana od ponad 400 lat.


Beskid Chocolate Wenezuela Chuao Czekolada Rzemieślnicza Gorzka 90 % Kakao to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao trinitario z Wenezueli, z regionu Chuao; czas konszowania min. 72 godzin.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach drewna, podkręconego wędzeniem, jakby cięte drewno mieszało się z drewnem wędzarniczym, do wędzenia, na którym właśnie wędzi się... coś. Czerwone owoce? Wplotły kwasek, ale nie był on czysto owocowy. Pomyślałam o wędzonym serniku, w którym przesadzono z ilością masła. Z owoców wyklarowały się maliny i żurawina, nieco w wytrawniejszym wydaniu. Do głowy przyszedł mi popiół i niedookreślone przyprawy. Podkreśliła je goryczka, wpisana w drzewno-żywiczną słodycz. Ta z kolei mieszała się z karmelem.

Twarda tabliczka wyglądała na kremową, a w dłoniach sprawiała wrażenie konkretnej i masywnej. Przy łamaniu trzaskała głośno, właśnie umacniając poczucie konkretu i obiecując gęstość. 
W ustach rozpływała się wolno. Mimo że bazowo zachowywała zbity kształt, pokrywała usta gęstymi i kremowymi smugami. Była maślano-śmietankowo tłusta i lekko soczysta. Z czasem i już do końca przejawiała lekką pylistość. Odrobinę ściągała na koniec.

W smaku pierwsza zaznaczyła się subtelna słodycz, przywodząca na myśl drobne kwiaty, pokryte rosą. Pomyślałam o pojedynczych konwaliach, dzwonkach, rosnących pośród drzew.

Słodyczy dołożył też zgaszony karmel... delikatny w sposób, jakby i on był nieco rozmyty świeżością rosy?
Karmel na pewno jednak palony do goryczki... W paloności dała o sobie znać delikatna gorzkość, sugerująca popiół i nie węgiel, a dosłownie "węgielek".

Kwiatki rosnące wśród drzew zaraz uległy właśnie drzewnemu splotowi. Czułam w nim drewno suche, goryczkowate ogólnie, ale też takie kojarzące się z wędzeniem... Na którym właśnie wędzą się czerwone owoce? Z czasem wyległy na przód tak, że to raczej owoce, których trzymała się drewniana nuta.
Wydały mi się kwaśne i lekko wytrawne - pierwsza do głowy przyszła mi żurawina.

Wprowadziła kwasek, acz nie był on ani czysto owocowy, ani szczególnie mocny. Częściowo wpisał się w za mocno maślany, aż ciężki sernik. Wyobraziłam sobie ciasto z wędzonego, tłustego twarogu.

Część wędzonego motywu przejęły migdały. Zarysowały wizję wędzono-karmelizowanych siebie, w palono cukrowej skorupce, która zaraz opadła, a na znaczeniu przybrała gorzkość.

Gorzkość rozbrzmiała z pełną mocą, dosłownie uderzyła. Była to siekierowa gorzkość, łącząca w sobie dym i popiół. Pomyślałam o kompletnie spalonym drewnie, a mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa gorzkość podkreśliła szczypta czarnego pieprzu.

Kwaskawe owoce za gorzkością stały się zdecydowanie wytrawniejszym splotem - za sprawą pieprzu ułożyły się w chutney... malinowy? Maliny przemieszały się z żurawiną i pobrzmiewały lekką goryczką (przypraw?). Na tej płaszczyźnie na moment wzrosła kwaśność, jakby tak wspomniany sos malinowy podkręcić wyjątkowo kwaśnym grejpfrutem.

Nagle gorzkość, jak zagrzmiała, tak zaczęła łagodnieć. Jakby od środka rozmywać ją zaczęła maślana nuta. Przypomniała też o tłustym serniku. Migdały wydały mi się też delikatniejsze - odrzuciły bowiem wędzoną i karmelizowaną nutę. Poniekąd wmieszały się w sernik. Jego słodycz zdawała się ulatywać.

Ostał się więc twarożek z istotnym udziałem kwaskawego, pełnego i wręcz śmietankowego jogurtu.

Gorzkość wróciła do drewna. Jakby drewno wyłoniło się z popiołu z nieco nowym pomysłem na siebie. Soczystość przypomniała mu o owocach, więc to poniekąd wciąż drewno, na którym się wędzą, ale częściowo starało się jakby od wędzenia odciąć. Zaopiekowało się słodyczą i owocowością. Przy drewnie grejpfrut wydał mi się wyrazistszy.

Słodycz, po tym jak karmel zniknął, stała na niskim poziomie, acz wydawała się niedookreślona. Drewno pokierowało ją w żywiczną stronę. Oto pojawiło się drewno cięte, po którym spłynęła żywica i zdążyła już stwardnieć.

Taka już sucha żywica, łącząca słodycz i goryczkę zakończyły kompozycję.

W posmaku wyłonił się lekki posmak wędzenia jako drewno wędzarnicze i wędzony twaróg, jogurtowy sernik z wysoką soczystością podyktowaną cierpko-słodkimi owocami. Pomyślałam o kwaśnej żurawinie i słodko-wytrawnym chutney malinowym, podkręconych grejpfrutem. Znów, chyba ośmielona owocami, wyłoniła się rześka rosa.

Całość była bardzo interesująca. Wędzono-palone nuty zmieszały ogrom drewna z nabiałem i sernikiem oraz owocami - żurawiną i chutney malinowym. Wędzony sernik ciekawie wyszedł, mieszając się ze słodyczą karmelu i żywicy. Subtelne akcenty kwiatów, rosy wraz z przesadzoną maślanością chwilami bardzo ugłaskiwały kompozycję, acz gorzkość miała swój naprawdę siekierowy debiut za sprawą dymu i popiołu. Niska słodycz, lekka, ale istotna kwaśność i gorzkość mogłyby mnie w sobie rozkochać, gdyby nie to, że przez pewien czas maślaność miała w moim odczuciu za duży udział.

Bardzo odlegle przywiodła na myśl Beskid Chocolate Wenezuela Puerto Cabello 70 % m.in. o nutach śmietanki i jogurtu, czerwonych owoców jako kompot, migdałów, drzew czy żywicy. W niej jednak było o wiele, wiele więcej słodyczy, która zaserwowała smakowite owoce suszone. 

Sernik z Beskid Wenezuela Chuao 90 % z 2020 mieszał się jednak bardziej z cytrusami, np. mandarynkami niż owocami czerwonymi jak w dzisiaj przedstawianej. Drzewa przechodziły w przyprawy, a i podlinkowana nie miała wędzonych nut. Minimalnie bardziej mnie zachwyciła - miała "to coś", co zadecydowało o maksymalnej ocenie. 


ocena: 9/10
kupiłam: Beskid Chocolate (dostałam)
cena: 25t zł (za 70 g; ja dostałam)
kaloryczność: 455 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym do niej wrócić

Skład: ziarno kakaowca, cukier trzcinowy nierafinowany

niedziela, 14 kwietnia 2024

Cornellis Belgian Chocolate Dark 72 % ciemna

Gdy zaczęłam przygotowywać wstęp do tej recenzji, wydawało mi się, że nie znam marki Cornelis, ale... coś jednak w głowie mi świtało i postanowiłam zgooglać, a wtedy trafiłam na swoją starą recenzję Cornellis Belgian Milk Sea Salt Caramel. Podobnie jak tamtą, także tę kupiłam prawie bez zastanowienia, licząc na prostą i przyjemną degustację. Różnica była taka, że kupienie dzisiaj przedstawianej pamiętałam. Po zobaczeniu tekstu przypomniała mi się też tamta czekolada.

Cornellis Belgian Chocolate Dark 72 % / Dark Chocolate with 72% Cocoa to ciemna czekolada o zawartości 72 % kakao.

Po rozerwaniu sreberka poczułam mocno palony zapach, mieszający się z prażony i solonymi orzeszkami ziemnymi. W tle zamajaczyła naturalnie słodko-słonawa pistacja, acz kryła się za... krakersami z masłem? Te również zawarły w sobie ciepło-prażono-pieczoną nutę. Do tego dołączyły drzewa, rozgrzewane słońcem. Do głowy przyszły mi też szyszki, które opadły na także rozgrzaną ziemię. Słodycz była dość wysoka, lekko waniliowa. Zmierzała w ciężkim kierunku, mimo lekkiej soczystości śliwki w czekoladzie.

Tabliczka była twarda jak skała. Trzaskała głośno, donośnie, właśnie potwierdzając skalistość.
Czekolada rozpływała się powoli. W zasadzie ochoczo, acz chwilami jakby coś ją zaraz miało powstrzymać (tak się jednak nie stało). Dała się poznać jako aksamitna. Powierzchownie miękła, pokrywała podniebienie mazistymi, maślanymi smugami. Z czasem okazała się nieco proszkowa, w porywach wręcz ziarnista, ale jednocześnie kremowo-tłusta.

W smaku pierwsza pojawiła się lekka gorzkość, do której doskoczyła słodycz. Ta miała imperatywne zapędy i nie traciła ani sekundy. Dała się poznać jako waniliowa, ale nie jako sama wanilia, a waniliowy wariant czegoś.

Słodycz wzmocniło echo naturalnego kremu orzechowego 100% z orzechów. Orzechy wprowadziły maślaność, którą wzmocniła nuta maślanych herbatników. Okazało się, że to właśnie one były mocno słodkie, w dużej mierze za sprawą wanilii. Cukier trzymał się tyłów, acz i jego echo czuć. Wyszło to dość ciężko.

Pomyślałam o kremie 100% z fistaszków, ale tym razem z mocno prażonych orzeszków. Zaraz zmieniły się w orzeszki po prostu. Wzmocniły je prażone pistacje - albo lekko posolone, albo słonawo-słodkie w naturalny sposób. Herbatniki zrobiły drobną aluzję do mocno wypieczonych krakersów z masłem, ale nie poszły tą drogą.

Gorzkość nieco się umocniła, a kompozycji powagi dodały drzewa. Były to drzewa rozgrzewane słońcem, niosły ciepło. Znowu do głowy przyszły mi konkretnie szyszki - z jakimś lekkim echem iglastego kwasku? Z ciepłem związała się nuta mocnego palenia - drewna, orzechów.

Palona gorzkość mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa zmieniła maślane herbatniki w ciężkie maślane markizy z kremem kakaowo-orzechowym, też z maślaną nutą. Połączył cukrowość z lekką cierpkością. Orzeszki ziemne w czekoladowej toni spotkały orzechy laskowe.

Gorzkość miarowo rosła, ale wciąż wydawała mi się delikatna. Przemknęła ciemna, rozgrzana ziemia, ale... zaraz ukryła się w po prostu palonej nucie.

Słodycz cały czas trzymała się wysokiego poziomu i wciąż mknęła do przodu. Cukier chwilami lekko się wyłamywał, przez co zahaczała o przesadę. Nic sobie z tego nie robiła. Trochę końcowo męczyła i drapała. Odnotowałam nieśmiałą soczystość jakby przesłodzonego kompotu śliwkowego. Pomyślałam też o gorącym kakao z nutą śliwki.

Z czasem z orzechów ostały się głównie arachidy i trochę laskowych. Pierwsze zmieszały z drzewami, że aż orzechowość ogólnie nieco straciła na znaczeniu. Ciastka zrobiły się za to bardziej... ciemne, kakaowe i cukrowe. Wyobraziłam sobie kakaowe ciastka z kryształkami cukru. Od nich, i od kompotu, pobrzmiewała nieco przypalona mgiełka. Słodycz jednak starała się ją przykryć, obfitując w przesłodzony, cukrowy krem kakaowy z orzechów - na jego fali wyłoniły się laskowe.

Po zjedzeniu został posmak palono-gorzki, nasuwający na myśl rozgrzaną od gorąca ziemię, ale też jakby kakaowego kompotu śliwkowego. Towarzyszyły mu waniliowo-maślane herbatniki. Wszystko to było przesłodzone i ciężkie. Pobrzmiewała też drobna cierpkość i wątek drewna iglastego.

Całość była smaczna, mimo że z drobnymi wadami. Kakao wydało mi się prażone za mocno, a i ekstraktu z wanilii też dano za dużo. Z drugiej jednak strony cukrowość i tak czuć. Końcowo wyszło to za słodko i ciężko. Nuty fistaszków i pistacji prażono-słonawych, herbatników i rozgrzanych drzew, echo ziemi i motyw śliwkowego kompotu z kakao to przyjemna kompozycja. Spokojna, dość gorzka - na zwykły dzień do zjedzenia w sumie z przyjemnością, mimo wypunktowanych wad.


ocena: 8/10
kupiłam: Auchan
cena: 7,19 zł
kaloryczność: 565 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Sklad: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, lecytyna sojowa, naturalny aromat waniliowy