niedziela, 31 maja 2015

Daim

Uwielbiam karmel. Palony, słonawy, wręcz z przypalonymi nutami. Jadłam z nim już niezliczoną ilość słodyczy, w tym czekolady i lody z kawałkami batona Daim od Mondelez, który właśnie takim karmelem jest.
Powinnam za nim szaleć, ale czy tak właśnie jest?
Przyznam, że jadłam go już raz. To jest moje drugie podejście i nie ukrywam, że robię to głównie dlatego, że mam manię tematycznych recenzji.

Baton Daim to, jak możemy przeczytać na jaskrawym, czerwonym opakowaniu, czekolada mleczna z chrupiącym karmelem migdałowym w środku.
Tak pozostając przy opakowaniu i czytając skład: olej palmowy to druga rzecz w składzie (zaraz za cukrem), a migdały to tylko 3 %... Nie wiem, czy dalej mam ochotę go jeść.


W końcu otworzyłam, bo jakby nie patrzeć, jakiegoś słodkiego, karmelowego batona się chce, a akurat takich, dużo w mojej szufladzie ze słodyczami nie mam.
Zapachniało mi tu milkową czekoladą. Cieszyć się, czy rozpaczać? Najpierw najlepiej spróbować!
Postarałam się zacząć od czekolady, która wcale tak łatwo nie chciała dać się oddzielić od karmelu. W końcu jednak, triumfalnie władowałam kawałek jasnej czekolady do ust. Tak jak się spodziewałam, jest słodka i mleczna. Bardzo, bardzo słodka, a także tłustawa, krótko mówiąc - wieje Milką.
Pod czekoladą kryje się nadzienie z migdałowego karmelu. Posmak migdałów może gdzieś tam był... Może. Ciężko to stwierdzić. Dlaczego? Bo masa ta jest niezmiernie słodka. Obkleja zęby i zasładza człowieka, jak tylko się da. Posmak palonego karmelu jest ty bardzo delikatny, przegrywa z kretesem z cukrem. Mało, że strasznie słodki, to jeszcze twardy i przyklejający się do zębów. Co prawda, po doświadczeniach ze Skor'em, nie uważam już Daim'a za tak twardą sztukę, jak to było przy pierwszym podejściu, więc ta twardość jest jeszcze do zniesienia.
Słodycz natomiast - nie.

Połączenie bardzo słodkiej czekolady, oraz słodkiego, bądź co bądź, karmelu wypada za słodko. Szkoda, bo gdyby w samym karmelu było czuć bardziej albo sól, albo chociaż te migdały byłoby o wiele lepiej.
Natomiast twardość muszę pochwalić. Wiem, że nie każdy lubi twarde batony (a ten jest bardzo twardy), jednak przynajmniej nie bałam się (no, ok... tylko trochę) jedząc go o swoje zęby.
Jak widać po przekroju, tak jak w Skorze, są tutaj jakieś drobinki. Przy nich (w wypadku Daim'a) wydawało mi się, że wyczułam jakby migdały, ale czy to migdały, czy byłoby to cokolwiek innego, nie wnosiło wiele ani do smaku, ani do chrupania.

Ideałem byłby batonik twardości Daim'a o smaku Skor'a.


ocena: 5/10
kupiłam: Carrefour
cena: 1.99 zł
kaloryczność: 530 kcal / 100 g (batonik 28 g - 150 kcal)
czy kupię znów: nie

W związku z nominacją od Natalie, macie jeszcze mały bonus:
1. Zima czy lato?
Lato.
2. Kolor, który określa moją osobowość to...?
...czerń.
3. Jaki masz znak zodiaku?
Ryby.
4. Kratka czy paski?
Moro! :P
5. Sernik czy szarlotka?
Sernik.
6. Smak dzieciństwa?
Białe świeżutkie bułeczki z twarogiem i miodem.
7. Zmora z dzieciństwa?
Mleko, bez którego teraz nie wyobrażam sobie funkcjonowania.
8. Human czy ścisłowiec?
Mówią, że mam typowo ścisły umysł, ale uważam się za humanistkę.
9. Moja wyobraźnia jest...?
...nieskończona.
10. Mój wymarzony zawód?
Gdy stuknie mi 35 lat wkręcę się w politykę i będę kandydować na prezydenta.
11. Ulubiony owoc i warzywo?
Najtrudniejsze pytanie! Kocham wszystkie.

sobota, 30 maja 2015

Karmello Chocoholic 53.5%

Przechadzając się po centrum Krakowa, dostrzegłam pewnego razu logo, które kiedyś gdzieś widziałam. Czemu zwróciłam na nie uwagę? Przecież tysiące znaczków różnych firm przelatują nam codziennie przed oczami. Ten jednak był inny. Ten skojarzył mi się z blogami o słodyczach. Wytężyłam wzrok. Podeszłam bliżej i przypomniałam sobie, że kiedyś coś o czekoladach Karmello czytałam. Co? Jak? Gdzie? Nie wiem, a kiedy dotarło do mnie sformułowanie "sklep z czekoladami", musiałam zawitać w ich (jak się potem okazało) skromnych progach. 

Karmello Chocolatier jest polską firmą, o której nie wiem nic więcej, niż napisali o sobie na stronie karmello.pl.
Kiedy oglądałam w sklepie czekolady (pralinki jakoś mnie nie zainteresowały), dotarło do mnie, że trochę pustkami świeciło. Nie narzekając jednak, wybrałam trzy czekolady (trochę mnie zaciekawiły, a trochę dlatego, że nie było za bardzo z czego wybierać), w tym właśnie Karmello Chocoholic Line 53.5 %. Jest to czekolada ciemna, która, jak informują kwadraty na opakowaniu, ma być bardzo kwaśna, słodka i owocowa, a także intensywna, kakaowa, wyrazista i z posmakiem.

Czego posmakiem? A tego się zaraz dowiemy! 


Bardzo ładna, elegancka i zmysłowa, tekturka kryje ciekawe, przezroczyste, plastikowe opakowanie, dzięki któremu możemy już czekoladę obejrzeć. Uniosłam wieczko... Teraz także powąchać. 
Czekolada podzielona na spore kostki w paski, wyglądające raczej kiepsko, pachniała jak tania gorzka czekolada. Ani wygląd, ani tym bardziej zapach na tym etapie nie zachęcał do próbowania. Jednak te kwadraty na tyle opakowania... 
Pierwsza kostka, gdy tylko trafiła do ust, zaczęła powoli rozpuszczać się. Od pierwszych sekund poczułam słodkie uderzenie, które rozchodziło się gładko. No tak, cukier na pierwszym miejscu w składzie, to czego ja się spodziewałam? Za to zawiera tylko tłuszcz kakaowy, co czuć i co akurat wyszło na plus.

Wracając do smaku, w ogóle nie czuć tych 53.5%. Swoją drogą, czy aż tak ciężko było dobić do 54 chociażby? Reszta czekolady to chyba sam cukier, bo mleka tu nie ma z racji tego, że to czekolada deserowa. Delikatna goryczka niby jest, jednak w życiu nie nazwałabym jej wyrazistą. Zupełnie trafniej określi ją słowo: mdła. Nijaka, z silnym posmakiem (a i owszem)... plastiku. Plastik leżący w czarnej ziemi - nie wiem, dlaczego przyszło mi to do głowy. Nawet nie wiem, jak ją dokładniej opisać. Mimo niechemicznego składu, jest sztuczna. Cukru... od groma! Znaczy... jak na ciemną czekoladę. A gdzie te wszystkie nuty smakowe wypisane przez producenta? Liczyłam na kwaśny posmak owoców... a tu nic. Kompletnie, nawet nieśmiałego posmaczku w tle.

Gdy tak rozpuszcza się bardzo powoli, staje się nieco zalepiająca, co w tym przypadku jeszcze bardziej ją pogrążyło. 
Po zniknięciu kostki pozostawał posmak jak po gorącym rozpuszczalnym kakao dla dzieci, co mogłoby mi nawet pasować, gdyby nie ogólny smak czekolady.
Zjadłam połowę 80-gramowej tabliczki i już miałam dość. Mało tego, nie widzi mi się próbowanie pozostałych dwóch. Takie ładne opakowanie, takie wychwalanie przez producenta... a tu plastik i cukier. Dodatkowo obniżam ocenę za naobiecywanie wszystkiego przez producenta, bo wygląda mi na to, że pomyliły mu się czekolady.


ocena: 4/10
kupiłam: sklep firmowy Karmello
cena: 5.99 zł (za 80 g)
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: NIE

piątek, 29 maja 2015

Primavika Deser tropikalny ananas z ziarnami zbóż

Po dość długiej przerwie od deserów Primaviki, wracam z nimi w wielkim stylu. Ze smakiem, od którego całkiem sporo oczekiwałam, a o którym, najzwyczajniej w świecie, zapomniałam. Zapytacie: jak to jest możliwe? A postawiłam gdzieś w szafce, a potem zastawiłam herbatami... Wiecie, pamięć bywa dość ulotna. Całe szczęście, że ostatnio zachciało mi się jakiejś herbatki właśnie, zaczęłam myszkować po kuchni, a tu taka niespodzianka. 

Primavika Deser tropikalny ananas z ziarnami zbóż, to chyba najbardziej egzotyczny ze wszystkich deserów. Nie ukrywam, że ananasy bardzo lubię, ale jem dość rzadko. A czy może być coś lepszego od pina colady? Właściwie, pewnie tak, ale w momencie pisania tego wpisu nie przychodzi mi nic do głowy.

Odkręciłam czerwoną nakrętkę, której chciałam pozbyć się jak najszybciej, od momentu wzięcia słoiczka do rąk, bo działała na mnie jak na byka płachta. To ona dzieliła mnie od kolejnego (rewelacyjnego?) deseru. 

Wreszcie łyżeczką nabrałam sporą ilość przecieru z ananasa i dyni, słodzonego syropem z agawy. Spróbowałam... Smakuje jak właśnie takie połączenie: jest bardzo słodki i delikatny, chociaż z przyzwoicie wyczuwalnym ananasem. Dojrzałym, słodkim ananasem z nutą kwaskowatości. Wyłapałam także cytrynę, która próbowała podbijać smak tropikalnego, tytułowego owocu.

Sam deser nie podbiłby za bardzo mojego serca, bo był smaczny, ale bardzo zwyczajny. Anansowo słodko-kwaśny i... chwilami aż nieco za słodki. Coś, co zadziałało na mnie jak magnes, były (nie wierzę, że to piszę) owe "ziarna zbóż". Nie chodzi mi tutaj o ziarna jako normalnie rozumiane ziarna. W tym deserze bowiem, mamy do czynienia z kaszą jaglaną, wiórkami kokosowymi i amarantusem. Nie znam smaku tego ostatniego, ale kaszę jaglaną i wiórki wyczuję na kilometr! Kasza dodawała smacznego, ciekawego posmaku, typowego dla niej, oczywiście dobrze ugotowanej. Nie było tu żadnej goryczki, nic z tych rzeczy (ja trochę żałowałam). W składzie widnieje tylko 4,1%, ale wydaje się, że jest jej o wiele więcej. Jest miękka, ale nie rozmiękła. 
Elementem, który mnie zachwycił, były wiórki kokosowe, których w ogóle się nie spodziewałam. Skład czytałam już przy jedzeniu, a zaskoczenie, jakiego doznałam, gdy zaczęły mi przyjemnie chrzęścić pod zębami było naprawdę spore. Twardawe, ale nie wysuszone. Gdy się na nie trafiało, wyraźnie było czuć smak kokosowy.
Taka trochę udziecinniona wersja pina colady.
Jak zwykle przyczepię się do ilości wiórek, bo mogłoby być ich o wiele więcej, ale nie można mieć wszystkiego. Dobre i tyle, ile jest. Do tego kasza, a i sam ananasowy deserek. Smaczna i zdrowa przekąska, jeśli ktoś się leni zrobić samemu.


ocena: 7/10
kupiłam: dostałam, ale produkty Primaviki można znaleźć w PiP, Almie, realu i na stronie: sklepvita.pl
kaloryczność: 97 kcal / 100 g, słoiczek 170 g - 165 kcal
czy znów kupię: raczej nie

czwartek, 28 maja 2015

Milka Raspberry Cream malinowa

Chcecie komuś kupić coś ekskluzywnego, wyszukanego i z wyższej półki? Sięgnijcie po Milkę! 
Czymś takim chyba sugeruje się większość znanych mi osób i szczerze nie pamiętam, kiedy dostałam czekoladę inną niż właśnie Milkę. Nie narzekam jakoś za bardzo na to, a teraz to nawet trochę się cieszę. Przynajmniej otrzymałam czekoladę malinową, a nie np. truskawkową (aż mnie mdli na myśl o truskawkowej czekoladzie). Malinowe czekolady lubię, tak więc nie pozostaje nic innego, jak zabranie się za recenzję Milki Raspberry Cream, czyli mlecznej czekolady z malinowym kremem. 


Zacznę może od tego, że gdy tylko wzięłam czekoladę do rąk, zaczęła się prawie rozpuszczać, a przy odłamaniu jednego paska nie było nawet najmniejszego trzaśnięcia, tak ukochanego przeze mnie, a palec po prostu wlazł mi w kostkę, co przyczyniło się do rozlania wszędzie klejącej, różowej masy (nadzienia malinowego). Konsystencja okropna, krótko mówiąc. 

Wraz z substancją, wylał się również silnie malinowy zapach (niestety, z aromatów, bo przecieru malinowego w składzie jest za mało, żeby miał dać taką woń). Przyjemnie zmieszał się z typowym, smakowitym zapachem czekolady.

Nie będę się rozpisywać, również jeśli o samą czekoladę chodzi. Bardzo słodka, tłusta, a 30 % kakao to poszło się... pobawić w berka z mlecznością białego, gęstego nadzienia. Ta właśnie warstwa jest bowiem kilka razy słodsza od samej czekolady. To jej w tej tabliczce jest najwięcej. Przesiąkła maliną w smaku, co daje nam słodką, dość sztuczną malinę. A może miała taka być? Nie wiem. Dobra, ogólnie gdzieś ta mleczność była delikatnie zaznaczona, jeśli weźmiemy całość pod uwagę, ale ja jestem strasznie czepliwa. 
Najciekawsze w tej czekoladzie jest nadzienie płynne i nie wierzę, że to piszę. Niby irytuje mnie to, że się wylewa, że obkleja wszystko dookoła, ale muszę przyznać, że smakiem nadrabia. Pomimo, że również dość sztuczne, to jednak wciąż malinowe. Słodkość tego żelowatego płynu jest nieco zagłuszona przez ewidentnie kwaśny smak, który ocenę całości podbił i to całkiem nieźle. Co prawda, nie jest on w stanie zrównoważyć słodkiej całości, bo nie jest go za wiele (chociaż w sumie jakoś strasznie mało też nie), ale wprowadził ciekawy element, dzięki któremu ta czekolada nawet mi smakowała, albo raczej - nie była niesmaczna.


ocena: 5/10
kupiłam: dostałam
cena: jak wyżej
kaloryczność: 515 kcal / 100 g 
czy kupię znów: nie

środa, 27 maja 2015

lody Grycan chałwowe

Po moim pierwszym spotkaniu z lodami firmy Grycan, przyszedł wreszcie czas na kolejny smak, tym razem z linii "dla koneserów", czyli, jak się domyślam, serii bardziej wyszukanych smaków. 

Grycan lody chałwowe, lody na bazie śmietanki kremówki z chałwą, to coś, co ciekawiło mnie już od dawna. Nie na tyle, żeby się za tym smakiem uganiać, jeździć do innych miast itp., ale jak już stały się moje... No właśnie, jak to wyglądało? 

Chałwę wręcz uwielbiam, więc lodom tym poprzeczkę ustawiłam naprawdę wysoko!

Otworzyłam, powąchałam. Lody pachną śmietankowo i sezamowo, co według mnie prezentuje się bardzo smakowicie. Przy pierwszym starciu łyżka-lody zauważyłam, że są bardzo miękkie i nabierają się z ogromną łatwością. Rozdzielają się w dość dziwny sposób, niczym chałwa, którą można w charakterystyczny sposób "połamać", co już mnie kupiło. 
Nakładając do miseczki, miałam już pewne przeczucie, że smak również mi do gustu przypadnie. Czy przeczucie potwierdziło się? 
Gdy pierwsza dawka lodów wylądowała w moich ustach, poczułam ich silną, lecz umiarkowaną i w pełni do zniesienia, słodkość. Rozpływają się, jak na lody, powoli. Są gładkie i bardzo kremowe. Czuć, że śmietany kremówki nikt tutaj nie żałował.
Masa lodowa jest gęsta, ale ma w sobie pewną lekkość. Lody są troszeczkę tłustawe, ale w sposób chałwowy. Tutaj dochodzimy do najważniejszego punktu, bo oprócz śmietankowo-słodkiej rozkoszy, spotkałam się tutaj ze smakiem zasadniczym, czyli właśnie ze smakiem chałwowym. Chałwy w składzie jest tylko 10 %, ale trzeba by chyba mieć sparaliżowane kubki smakowe, żeby jej nie wyczuć. Subtelna, sezamowa goryczka podkreśla smak chałwy, nie narzucając się.

To, co czuć tutaj przede wszystkim to sezam. Słodki i wyrazisty, nieprzesłodzony jednak (chyba, że troszeczkę), i na pewno nie za tłusty, co dość często można zarzucać sklepowym chałwom. Ta sezamowość, co prawda bardzo chałwowa, może posmakować nie tylko wielbicielom chałwy. W tych lodach ukryto to, co w chałwie najlepsze, czyli smak sezamu i słodycz. U Grycana co prawda jeszcze ze śmietankowością. Taki zabieg powinien zaspokoić i fanów chałwy i osoby, które lubią po prostu sam sezam.

Kilka pojedynczych nut smakowych wspaniale łączy się w całość, tworząc niezapomnianą i ciekawą melodię, jaką jest smak lodów chałwowych. Sezam, słodycz, śmietankowa delikatność lodów... Przepyszne połączenie. Całe 500-mililitrowe opakowanie zjadłam na raz. Słowa te najlepiej podsumują całą tą recenzję. 


ocena: 10/10
kupiłam: dostałam, ale kupione w Piotrze i Pawle
cena: jak wyżej, ale cena to około 10 zł
kaloryczność: 150 kcal / 100 ml 
czy kupię znów: tak

---------------

Aktualizacja z dnia: 22.09.2018

Kiedyś musiałam jechać przez całą Polskę do Taty, by zjeść coś smacznego, upolować w sklepie ciekawe lody czy coś... Jednymi z takich jedzonych u niego słodyczy, były lody chałwowe Grycan, w których się po prostu zakochałam. Potem szukałam ich wszędzie latami - nic, w końcu w sumie dałam sobie spokój. Mieszkając już w Krakowie, pewnego dnia od niechcenia zaszłam do Jubilatu, bo na tatuaż przyszłam za wcześnie i nie miałam gdzie iść. Obojętnie zerknęłam do zamrażarek, a tam... trzy pudła tych lodów. Potem kupiłam wszystkie (dwa sobie, jedno Mamie) w sumie w ciemno. Miałam "tylko podmienić zdjęcia", ale jednak pisanie o jedzonych słodkościach jest silniejsze ode mnie, a i lody mogły się przez lata zmienić (tym bardziej, że tamta recenzja pochodzi jeszcze z czasów, gdy nie spisywałam składów).

Grycan Dla koneserów Chałwowe to lody chałwowe ważące 300 g / 500 ml

Od razu po otwarciu poczułam smakowitą woń sezamu otuloną silną słodyczą i śmietankową nutką.

Masa lodowa zaraz po wyjęciu była już w miarę miękka (znaczy... była zbita, gęsta itd., ale o wiele bardziej miękka niż np. Haagen-Dazs). Zagarniana łychą wydawała się nieco krucha; szła w takie... "włoso-włókna" jak łamana chałwa. Gdy jadłam te lody bardzo topiące się, miałam wrażenie, że są w pewnie sposób ciągnące, a oprócz tego cudownie puszyste (kojarzyły mi się trochę z bitą śmietanką, której nie lubię, ale akurat tu to skojarzenie wyszło pozytywnie).
Lody były tłuste, ale nie w aż tak bardzo uciążliwy sposób, a tak śmietankowo-chałwowo.
Rozpływały się powoli i kremowo, jednak czuć w nich było specyficzną, chałwową strukturę. Czułam, że jest tam miazga z sezamu, nadająca poczucia, że masa nie jest gładka. Te lody wręcz trzeszczały.

W smaku... od pierwszej sekundy poraziła mnie słodycz. Lody smakowały bowiem kolejno: cukrem, sezamem i śmietanką.

Kiedy cukrowa słodycz rozeszła się po ustach, dołączył do niej wyrazisty smak sezamu. Dało to efekt czysto chałwowy. Odrobina goryczki zaplątała się w tle, puszczając przodem śmietankę.

Śmietanka złagodziła kompozycję, lecz nie odebrała jej wyrazistości, ani nie przełamała słodyczy. Czuć jednak, że jej nie pożałowano. Nie czułam rozwodnienia.

Pod koniec, gdy miałam wrażenie, że żyłami zaczął płynąć mi cukier, smak mocno sezamowej chałwy cudnie rozbrzmiewał w ustach. To była najprawdziwsza chałwa zrobiona z cukru i sezamu w formie lodów.

Po lodach pozostał posmak chałwy. Zaskakująco intensywnie chałwowy.

Zasładzające i genialne w tym zasładzaniu. Cukier mieszał się ze smakowitym sezamem w czysto chałwowy sposób. Co, jak nie chałwa może mieć przyzwolenie na taką cukrowość?

Uważam, że lody te są boskie. Słodkie do bólu, ale równocześnie obezwładniająco chałwowe. Tak, wolałabym więcej sezamowej goryczki, niższą tłustość, ale... to w końcu lody chałwowe. Obecnie nie lubię bardzo słodkich rzeczy, czyste lody (bez żadnych kawałków czegoś, sosu) są dla mnie za nudne, a za Grycanami nie przepadam, ale te lody nadal są jednymi z moich ulubionych.


ocena: 10/10
kupiłam: Jubilat
cena: 11,99 zł
kaloryczność: 271 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: śmietana kremówka, woda, chałwa 11 % (miazga sezamowa 50%, cukier, emulgator: mono i diglicerydy kwasów tłuszczowych; korzeń mydlnicy, regulator kwasowości: kwas cytrynowy; aromat: wanilina), cukier, odtłuszczone mleko w proszku, ziemniaczany syrop glukozowy, masło, tłuszcz kokosowy, żółtka jaj, emulgator: mono i diglicerydy kwasów tłuszczowych; stabilizatory: mączka chleba świętojańskiego, guma guar

wtorek, 26 maja 2015

Kinder Bueno White

Kinder Bueno zna chyba każdy. A czy każdemu smakuje? Pani z reklamy, tak nachalnie powtarzanej, jedząc zachowuje się tak, jakby to była najlepsza rzecz, jaka ją w życiu spotkała. Trochę mi jej szkoda, bo ja za Kinder Bueno nie przepadam. Nie mówię, że mi nie smakuje, ale nie uważam tego wafelka / batonika za jakiś cud, który trzeba systematycznie kupować. Osobiście, nigdy nie kupiłam (aczkolwiek raz czy dwa zostałam obdarowana bądź poczęstowana), a już na pewno nie pamiętam kiedy to to jadłam. 
Jeśli jednak chodzi o wersję białą, czyli po prostu Kinder Bueno White... to już inna historia. I nie, nie jestem rasistką. Swoją drogą, na wersję dark przyjdzie czas... ale to nie teraz.


 Wersja biała pozbawiona jest grubej, przesłodzonej i w moim odczuciu nieco plastikowej, polewy. Zamiast tego, cienki i chrupiący wafelek został muśnięty białą czekoladą. Lekko słodka i śmietankowa, wydaje się mniej słodka ze względu na ilość. Dało to delikatną nutkę rozkosznej słodyczy, nie zaś niekończący się cukier. Wafelek, jak już wspomniałam, jest chrupiący i bardzo delikatny (w strukturze, jak i w smaku, bo nie jest ani słonawy, ani słodki). Nie kruszy się; kakaowa posypka robi to za niego.

Jaka posypka? A no właśnie. Częściowo, batonik jest posypany właśnie kakao, nie takim gorzkim, a słodkawym i dającym odrobinę charakterystycznego dla takich dodatków posmaku. Wprowadza to kolejny, mniej słodki element. Co prawda, goryczki tutaj za dużo nie znajdziemy, ale w takim batoniku byłaby zbędna.


Wszystko to jest preludium do kremu, na który, rozgryzając, trafiamy na samym końcu. Kremowe, wręcz aksamitne (warto podkreślić, że nie używam tego słowa na wyrost) nadzienie jest już bardzo słodkie, co ani trochę nie przeszkadza. Mleczność doskonale łączy się ze smakiem orzechów laskowych. Mleczność wywyższa się nieco i sprawia, że całość jest jeszcze "lżejsza". Silniejszy smak orzechów mógłby to naruszyć. Krem, jak to krem, jest trochę tłustawy i rozpuszcza się szybko. 

Całość jest pyszna i delikatna. Nie za słodka, co się bardzo chwali w czasach, gdy prawie we wszystkim góruje cukier. Dwa, oddzielnie pakowane paluszki... do podzielenia się z kimś? W moim przypadku, chyba z samą sobą, bo Kinder Bueno White jest przepyszne, bez dwóch zdań.


ocena: 10/10
kupiłam: Tesco
cena: 2.19 zł
kaloryczność: 572 kcal / 100 g, batonik (20 g) - 111 kcal
czy kupię znów: tak

Skład: biała czekolada 28% (tłuszcz kakaowy, cukier, mleko odtłuszczone w proszku, masło odwodnione, lecytyna sojowa, wanilina), cukier, olej palmowy, mąka pszenna, mleko odtłuszczone w proszku, mleko pełne w proszku, orzechy laskowe (5%), serwatka w proszku, skrobia pszenna, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, olej słonecznikowy, białka mleka, lecytyna sojowa, substancje spulchniające (wodorowęglan amonu, wodorowęglan sodu), aromaty, sól
Składniki mleka: 21,5%

poniedziałek, 25 maja 2015

Zotter Mitzi Blue Baconbits with Grapes mleczna z bekonem, rodzynkami i nugatem

Jestem osobą bezustannie poszukującą nowych wrażeń. Sporty ekstremalne, wędrówki po trudnych (wydawać by się mogło, że nigdy nieprzebytych) szlakach, odkrywanie nieznanego to coś, czemu duszę zaprzedałam już dawno temu. Czasem, idąc ku nieznanemu, wydaje się na przykład, że przekroczyłam już pewną granicę "odkrywania nowych smaków", a zdrowy rozsądek i racjonalne myślenie pozostawiłam gdzieś daleko w tyle.

Cytatem tego posta będzie "Tylko wariaci są coś warci.", jak powiedział Szalony Kapelusznik, odegrany przez Johnny'ego Depp'a w "Alicji w Krainie Czarów". To właśnie tym przekonaniem kierowałam się zamawiając czekoladę Zotter'a Mitzi Blue BaconBits with Grapes, o przeuroczym opakowaniu, czyli 40%-ową świnkę-rodzynkę, mleczną z suszonymi winogronami (albo po prostu rodzynkami) i nugatem z orzechów laskowych oraz z bekonowymi skwarkami.

Prześliczne, różowe opakowanie urzekło mnie po całej linii. Nie cierpię tego koloru, jednak całość, jaką róż tworzy z tym bukiecikiem z szyneczek... tfu, ze świnek, po prostu trafiła w me serce!

Mimo, że jestem osobą mięsożerną i nie wyobrażam sobie życia bez mięsa, to czekolady ze skwarkami nie próbowałam jeszcze nigdy w życiu, a wiele słyszałam o np. wyrobach Wild Ophelia, których niestety nie miałam możliwości spróbować. Co prawda, propozycja od Zottera składa się głównie z czekolady z rodzynkami i nugatowego krążka na środku dysku, a bekon to tylko dodatek, którym jest udekorowana (jak pokazują na stronie), ale wystarczyło, by mnie zainteresować.

Otworzyłam czekoladę i mimo nieziemskiego, czekoladowego zapachu, jaki uniósł się z mlecznego krążka, poczułam zawód. Rozczarowanie ogromne: raz, że dysk był strasznie połamany (nie wiem, co robią kurierzy z tymi paczkami), a dwa... skwarek ani śladu. Tak, czy inaczej, wzięłam się za próbowanie. 
Gdy tylko pierwszy kawałek jasnej czekolady trafił do ust, poczułam, że jest to taka czekolada, za którą wręcz szaleję: słodka, bardzo mleczna z pazurkiem, jakim jest goryczka kakao. Jest ona delikatna i głęboka w smaku. Pozytywnie tłustawa, przy końcu rozpuszczania się sprawia wrażenie nieco "pudrowej", a zarazem minimalnie zalepiającej, co składa się na ogromny plus. 
W czekoladę wtopione są duże, suche, a jednocześnie bardzo soczyste, rodzynki. Wiadomo, słodkie i trochę kwaskowate. Smaku rodzynek chyba opisywać nie muszę. Nigdy nie lubiłam ich dodatku w czekoladzie, jednak tutaj potraktowałam je jako ciekawostka i smakowały mi. Tym bardziej, że wszystko było z nimi w porządku, bo nie były ani trochę zatęchłe, a i jędrność zachowały. 
Jedząc kawałek po kawałku liczyłam, że pod którymś suszkiem trafi się wreszcie jakieś mięsko - na próżno szukałam. Nic, a nic. Za to przy kilku rodzynkach odezwał się jakiś "dymny" posmaczek, ale nic ponad to.

W końcu, rozczarowana, zirytowana zabrałam się za mały, nugatowy krążek ze środka. Przełamałam. Zaskoczenie! Patrzcie Państwo! Chyba znalazłam bekon! Ilość oczywiście znikoma, kawałeczki są bardzo drobniutkie, no, ale są. Wydają się nieco skarmelizowane; są chrupiące, z wierzchy lekko twarde, a w środku miękkie. Sprawiają wrażenie trochę za długo smażonych, bo są trochę przypalone momentami. Skwarki, jak to skwarki, są także tłuste i mięsne (odkrycie). Wyraziście tłusto wieprzowe. W głębi duszy właśnie na to liczyłam. 
Cały nugat sprawia wrażenie tłustawego, przypalonego i słono-smażono-mięsnego. Momentami był po prostu nieciekawy, a momentami podchodził w smaku pod... dużo mniej słodką Nutellę, w której cukier zastąpiono solą. Orzechów laskowych wtedy była wyczuwalna tylko nutka, a tak, to ich nie odnotowałam. 

Nie sądziłam, że kiedyś powiem coś takiego, ale ta czekolada była... za mało mięsna. Liczyłam na duże, porządne skwary, jak na zdjęciu ze strony Zottera. Oczekiwałam też silniejszego smaku orzechów laskowych w nugacie właśnie z nich. Obniżam ocenę za znikomą ilość skwarek, a właściwie to za ich (prawie) brak. Nie byłabym sobą, gdybym nie odjęła punktów także za nugat - po prostu kiepski. Ogólnie jestem rozczarowana, chociaż Zotter ma szczęście, że przynajmniej mleczna czekolada była pyszna. Nie kupiłam jednak tego dysku dla samej czekolady, oj nie. 


ocena: 7/10
kupiłam: Galeria Słodyczy
cena: 16 zł (za 65 g)
kaloryczność: 570 kcal / 100 g 
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, masło kakaowe, pełne mleko w proszku (17%), masa kakaowa, rodzynki (8%), orzechy laskowe, skwarki wieprzowe (0,4%), sól, wanilia, pełny trzciny cukier, lecytyna sojowa, cynamon

niedziela, 24 maja 2015

lody Bounty Ice Cream

Im bliżej lata, tym częstsze robią się moje wycieczki do marketów po lody. Szukam wtedy nowości, albo po prostu czegoś smacznego. Najlepiej smacznych nowości. Gdy tylko zobaczyłam lodową wersję jednego z bardzo lubianych przeze mnie batonów, nie mogłam mu się oprzeć i od razu wiedziałam, że mi posmakuje. Co może być lepszego, od kokosowego loda w polewie kakaowej, jakim jest Bounty Ice Cream?
Wiem, że nie wszyscy lubią Bounty. Ja kiedyś nie lubiłam. Jakiś czas temu jednak dałam się uwieść pysznym, chrupiącym wiórkom w przesłodzonej czekoladzie mlecznej (fakt, mogłaby być mniej słodka, ale to w końcu baton - nie oczekujmy, jak to się mówi, kokosów, hehe). Może nie jest to mój wymarzony, najlepszy na świecie baton, ale uparcie twierdzę, że jest smaczny.


Po powrocie ze sklepu, zadowolona, rozsiadłam się wygodnie przy moim degustacyjnym stoliku i otworzyłam śliczne, kojarzące się z egzotyczną plażą, błękitnym niebem i kokosami, opakowanie. Lód, tak jak wszystkim dobrze znany batonik, został podzielony na dwie części. Lekki zapach kokosa uniósł się w powietrze.
Polewa ma raczej jasny kolor, co wskazuje na polewę mleczno czekoladową. Spróbowałam ją jakoś odgryźć, co nie sprawiło większych problemów. Albo mi się wydaje, albo jest ona mniej słodka niż w batonie i ma w sobie, podobnie jak ta batonowa, element sztuczności, taki plastik po prostu. W tym wypadku mamy do czynienia z tłustawą, pseudo-kakaową, według mnie czekoladową, polewą, nie zaś pysznie rozpuszczającą się czekoladą (jak to jest w przypadku magnumów). Chrupie, rozwala się. Takie to nijakie i tyle. Niby strasznie słodkie, ale bez smaku. Kakao? Nie wyczułam, chociaż czekoladą też bym tego nie nazwała.

Wnętrze stanowi biały lód. Teoretycznie kokosowy... Ja tu wyczułam bardzo rozwodnioną i przecukrzoną masę i tyle. Kokosa tu tyle, co kot napłakał. A niee, przepraszam. Na cały jeden lodowy batonik znalazło się kilka wiórek kokosowych. Tyle, że można by na palcach policzyć... palcach jednej ręki. Dawały niby jakiś kokosowy posmak, ale posmak, to zdecydowanie nie to, na co się nastawiłam. Słodkie i tłuste zimne coś. Tak określiłabym ten lód.

Całość sprawia wrażenie wodnistej i mdłej masy o śmietankowym zabarwieniu, z dużą ilością cukru i jakiegoś kiepskiego tłuszczu. Niby da się zjeść, ale bez przyjemności. Gdyby to nie miał być lód Bounty, ani jakikolwiek kokosowy, a zwykły śmietankowy - to ok, ale nie w takiej sytuacji, nie przy tej cenie.


ocena: 4/10
kupiłam: Tesco
cena: 2.99 zł
kaloryczność: 278 kcal / 100 ml (batonik 25 ml - 70 kcal)
czy kupię znów: nie

sobota, 23 maja 2015

Lindt mit Liebe gemacht Kasekuchen-Mandarine mleczna z sernikiem z mandarynkami

Mam kilka takich wspomnień, a właściwie tylko mglistych wizji, z dzieciństwa, do których bardzo lubię wracać. Są one tak silne i tak zwyczajne, że zawsze napawały mnie dziwnymi odczuciami. Czy to prawdziwe wspomnienia? Czy to moje wyimaginowane wyobrażenia idealnej rzeczywistości? Ciekawi mnie, czy zwykłe wspomnienie może być aż tak wyraźne i tak proste, jak na przykład to: 
Świeżo upieczony, wilgotny sernik z twarogiem przemielonym jeszcze tego samego dnia. Zapach pieczonego ciasta unoszący się po całym, babcinym mieszkaniu. Obieranie mandarynki, którą zwinęłam ukradkiem, kiedy produkty do serowego specjału były przygotowywane. Mozolne usuwanie skórki i napajanie się zapachem owocu, na myśl o którym ślinka leci, gdyż już wiadomo, jak soczysty i słodki jest ten pomarańczowy, okrągły skarb. 
Czujecie to? 

To świetnie, ponieważ dzisiejsza recenzja w tej tematyce mniej więcej osadzona również będzie. Moje wspomnienia zostały obudzone przez serię Lindt mit Liebe gemacht, a dokładniej przez mleczną tabliczkę Kasekuchen-Mandarine, co znaczy po prostu sernik z mandarynkami. 

Śliczne, takie "babcine" opakowanie ma w sobie pewien urok, który przyczynił się do tak szybkiego (lecz ostrożnego) otwarcia tekturowej koperty i rozerwania sreberka. 
Wspomnienie stało się rzeczywistością. Otóż poczułam silny zapach sernika z mandarynkami właśnie. To był moment, w którym zdałam sobie sprawą, że to nie tylko smaczna czekolada, a coś, o czym będę pamiętać przez lata. 
Pierwsza kostka w ustach. Poczułam głębię mlecznej czekolady Lindt'a; bardzo słodkiej, jakby z nutą wanilii, i wyraziście kakaowej. Tak, silna słodycz, łamana przez goryczkę kakao - to jest to, za co kocham mleczne lindt'owskie czekolady! Rozpuszcza się powoli, budując napięcie przed tym, co czeka w środku.

W końcu pojawił się kwaskowaty posmak. Stawał się coraz silniejszy i silniejszy, a cudowna słodycz dorównywała jego poziomowi. Nadzienie okazało się być nie całkiem przemielonym twarogiem z dodatkiem jogurtu naturalnego (w proszku), który podbijał ten kwaśny smak. Była to przyjemna nuta, taka czysto jogurtowa właśnie. Smakowite nadzienie oczarowało mnie także pod względem struktury - nie był to gładki krem, a masa przemielona, nie w 100 %-ach jednak, co oddziaływało na mnie bardzo pozytywnie.

Kwasek dawały również malutkie kawałeczki (suszonych?), lekko chrupiących, mandarynek. Kwaśno-słodkie, soczyste aż do granic możliwości, drobinki podkreślały i wydobywały zasadniczy smak, chociaż same stanowiły bardzo silny dodatek. To były mandarynki w 100 %, nie żadne skórki, nie żadne nieokreślone cząstki. Najprawdziwsze mandarynki.

W pewnym momencie, kiedy tak kostka rozpuszcza się i rozpuszcza, zaczęłam czuć narastający smak wiejskiego twarogu z krowiego mleka. To było czuć! 

Ta czekolada to po prostu wilgotny, domowy sernik z jogurtem i mandarynkami, podkoloryzowany pyszną, słodką czekoladą. Wydaje mi się jednak, że cząsteczek owoców mogłoby być minimalnie mniej, tak żeby to właśnie sernikowa serowość była na pierwszym miejscu. 


ocena: 9/10
kupiłam: specjalne zamówienie z Niemiec
cena: około 12 zł (nie jestem jednak pewna, gdyż płaciłam za kilka tabliczek)
kaloryczność: 548 kcal / 100 g
czy znów kupię: z chęcią bym do niej wróciła

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, olej palmowy, jogurt w proszku z odtłuszczonego mleka, tłuszcz mleczny, laktoza, twaróg w proszku 2%, śmietanka w proszku, mandarynki 1%, lecytyna sojowa, lecytyna słonecznikowa, syrop glukozowy, naturalne aromaty, koncentrat soku cytrynowego, odtłuszczone mleko w proszku, wanilina, ekstrakt słodu jęczmiennego

piątek, 22 maja 2015

lody Milka Cashew & Caramel

Z lodami od Milki nie mam zbyt dużo wspomnień. Raz próbowałam tych w kubeczku. Średnio, a właściwie niezbyt mi smakowały. Rożki i wersje na patyku nawet mnie nie interesują. 

Co innego, jeśli chodzi o Milka Cashew & Caramel, czyli lody czekoladowe i o smaku waniliowym z sosem karmelowym, kawałkami mlecznej czekolady, słonymi kawałkami orzechów nerkowca i ciasteczkami.

Sól, karmel, orzechy i czekolada? Toż to moje ulubione połączenie!
Fioletowa krowo, nie zawiedź mnie!

Po zerwaniu pieczęci (czyt. folii spod wieczka), zobaczyłam brązowe lody z linią, którą utworzyła jasna część lodów. Tak, jak się spodziewałam - to lody czekoladowe będą bazą tego produktu. Od nich właśnie zaczęłam degustację. W smaku są dość słodkie, z dość silnie wyczuwalnym kakao. Nazwałabym je wręcz czekolado-kakaowymi, jak na sklepowe standardy. Muszę przyznać, że całkiem smaczne, jeśli ktoś lubi zwykłe czekoladowe lody. Gęstawe i bardzo mleczne, w ogóle nie rozwodnione. Przede wszystkim: wyraziste w smaku. Co z tego, że to tak zwyczajny smak? Ale dobrze wykonany! Nie było tu milkowego przesłodzenia, a wręcz kakaowo-orzechowa nuta (ten orzech znacznie słabiej wyczuwalny niż np. w takiej Nutelli, ale budzi takie skojarzenie).
W tej części lodów było coś jeszcze, a mianowicie kawałki czekolady, rzecz jasna - mlecznej Milki. Niektóre z tych kawałeczków były malutkimi, maleńkimi kuleczkami, o których mogłam powiedzieć tylko tyle, że są, bo pozostawały na języku nieco dłużej niż lody. Gdy trafiły się większe cząstki, udało mi się stwierdzić, że smakują jak gumowata Milka, a więc mlecznie i słodko, co w sumie i tak było bez różnicy, bo jedząc lody, prawie się tego nie czuło, jak to przeważnie bywa z kawałeczkami czekolady w lodach. Plus natomiast jest taki, że czekolada zachowywała się jak czekolada i rozpuszczała się.

Druga część lodów, znacznie mniejsza, to lody o smaku waniliowym z sosem karmelowym. Tutaj, muszę przyznać, wanilię było czuć bardzo wyraźnie (chociaż wiem, że to tylko aromat itp.). Co więcej, śmietankowość tej wanilii nie wyprzedzała, a ładnie przygrywała jej w chórku. Całość była słodsza od czekoladowej masy, jednak nie w sposób przesadny. Dodatkowo, duża ilość tej słodkości płynęła z sosu karmelowego, który mieszał się z lodami i tworzył świetne połączenie. W smaku bardzo słodki, a zarazem lekko maślany i typowo słonawo karmelowy. Lody z sosem świetnie współgrały, szkoda, że w stosunku do czekoladowych, było ich tak mało, może jakaś jedna trzecia całego pudełka.

Dodatkowo, w masie lodowej chowają się orzechy nerkowca. Połówki, kawałki i całe orzechy! Niby nie było ich strasznie dużo, ale za mało też nie. W większości były one miękkie, ale od czasu do czasu coś tam przyjemnie chrupnęło. W smaku, jak to orzechy nerkowca, słodkawe i delikatne. Czy były one solone? Niektóre rzeczywiście. Czuć było, szczególnie przy tych niesiekanych, ułamek soli. Myślałam, że silniej na mnie podziała, ale on po prostu był.

Na koniec zostawiłam sobie ciastka, dlatego, że były one największym plusem i największym minusem zarazem. Dlaczego? Otóż były to raczej małe, bardzo miękkie, wręcz kompletnie rozmokłe grudki, rozpływające się w ustach, o migdałowo-maślanym smaku z silną, jak na takie maleństwa, alkoholową nutą amaretto. Od razu skojarzyły mi się z włoskimi ciasteczkami amaretti, które to wręcz uwielbiam. To był zdecydowanie najlepszy składnik tych lodów, przebijający nawet jaśniejszą część masy lodowej. A dlaczego największy minus? Na całe pudło przypadło zaledwie kilka małych kawałków, które tylko rozbudziły moje zmysły i chęć na więcej, a niestety, więcej nie było (ciastka to jedynie 2 %).

Spodziewałam się, że będzie to przesłodzona mieszanka, zostałam jednak mile zaskoczona. Zjadłam całe opakowanie i nie zemdliło mnie od nadmiaru cukru, co prawda 305 g / 480 ml to nie takie gęste i sycące lody, ale jak na Milkę to ilość całkiem spora.

Mam problem z oceną tych lodów. Waniliowe z sosem karmelowym były bardzo smaczne, dodatek orzechów był ciekawy, a rozpływające się ciastka kupiły mnie totalnie. Z drugiej strony, większością były całkiem dobre, lecz wciąż przeciętne, lody czekoladowe, ze zbędnym dodatkiem czekoladowych kawałków. Za proporcje (za dużo samych lodów czekoladowych, za mało tych drugich i o wiele za mało ciastek) obniżam ocenę.


ocena: 8/10
kupiłam: Tesco
cena: 17.99 zł
kaloryczność: 268 kcal / 100 g 
czy znów kupię: w promocji tak

Skład: mleko odtłuszczone, śmietanka (z mleka), cukier, syrop glukozowo-fruktozowy, czekolada mleczna z mleka alpejskiego (cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, pasta z orzechów laskowych, emulgator (lecytyna sojowa), aromat), koncentrat serwatki (z mleka), krojone orzechy nerkowca, mleko zagęszczone odtłuszczone, mleko zagęszczone słodzone, syrop glukozowy, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, olej kokosowy, emulgator (mono- i digilicerydy kwasów tłuszczowych), stabilizatory (mączka chleba świętojańskiego, guma guar, pektyny), mąka pszenna, jądra pestek moreli, białko jaj kurzych, sól, ekstrakt wanilii, koncentrat z marchwi, substancje spulchniające (węglany amonu, węglany sodu), aromaty

Aktualizacja z dnia: 28.07.2016
No i trafiłam na promocję, kupiłam. Dopiero w domu zobaczyłam, że data była do września, więc trochę krótka jak na lody (zakładam, że przeleżały w sklepie jakiś rok), ale otworzyłam je i... doznałam szoku.
Pamiętałam zupełnie co innego.
Masa lodowa jak to masa lodowa - przeciętna, nie ma tu za bardzo co chwalić (zwłaszcza w tej cenie). Ogrom lodów czekoladowych czasami za bardzo zagłusza te waniliowe (które tym razem aż tak waniliowe mi się nie wydały), rozpuszczają się szybko i niezbyt zachwycająco.
Orzechy nerkowca wcale nie były słone. Znalazłam ich tam całkiem sporo, a soli... prawie w ogóle. Dodatkowo były one okropnie miękkie, jakby gumowate, chociaż akurat to może być wina krótkiej daty. Jakby tego było mało... smakowały mało orzechowo, czego pojąć nie mogę.
Ciasteczka? Może jedno maluśkie znalazłam, ale bez konkretniejszego smaku.
Całe szczęście, że przynajmniej sos karmelowy był w porządku, ale chwilami też był zakrywany smakiem czekoladowych lodów.
Myślę, że gdyby orzechy były normalne, też odebrałabym te lody nieco lepiej, ale na pewno nie na 8.
Wydały mi się istną porażką w takiej cenie, więc nie wiem, czy to mój gust tak się zmienił, czy to wina zbliżającego się terminu, czy co... W każdym razie: ostrzegam i przed lodami i przed niepatrzeniem na datę ważności.

ocena: 3/10
czy znów kupię: NIE

czwartek, 21 maja 2015

Skor

Gdy tylko trafia mi się okazja na spróbowanie czegoś, czego w życiu nie jadłam, nie zastanawiam się, czy będzie to smaczne, czy nie - po prostu zabieram się do smakowania i dopiero potem myślę, czy było warto. W sumie, zawsze uważam, że warto, nawet jak coś okazuje się niesmaczne. Przynajmniej przekonałam się o tym na własnej skórze.
Kiedy przekraczam próg do sklepu Coś Słodkiego w Warszawie, wybieram rzeczy, których nigdy nie jadłam, nie czytając dokładnie, czym właściwie one są. Np. zobaczę napis "toffee" - biorę. Tak właśnie trafił do mnie batonik od Hershey's - Skor, będący chrupiącą masą toffi (z masła migdałowego) w mlecznej czekoladzie, czyli wyrób bliźniaczy do Daim'a.


Długo czekał na swoją kolej, gdyż dopiero po zakupie pomyślałam, że pewnie będzie on bardzo słodki i jakoś nie miałam ochoty na nic takiego.
Cierpliwość, jak wiadomo, się opłaca, więc i Skor doczekał się swojego wielkiego dnia.

Otworzyłam wreszcie czarne opakowanie, które już samo w sobie różni się od innych batonów w papierkach kolorowych i krzykliwych.
Powąchałam. Zapach był smakowity i delikatny, oczywiście czekoladowy. Tutaj muszę dodać, że czekolada Hershey's ma specyficzny zapach, który niektórych od niej odrzuca, lecz w tym batonie pachniała raczej jak... po prostu czekolada. Wielki plus.
Jak to wygląda ze smakiem? Zaczęłam od samej czekolady, bo jej zapach pozytywnie mnie zaskoczył. Smak z kolei nie zdziwił mnie w ogóle: słodko i mlecznie, z naciskiem na "słodko". Niestety cukier czuć w naprawdę sporym stopniu, lecz dało się także wychwycić nutkę wanilii. Ogólnie ta warstwa nie była ani zła, ani dobra. Znikała dość szybko, bo tak to już jest z tłustawymi, mlecznymi, batonowymi czekoladami.


Pod nią, kryło się to, co ciekawiło mnie najbardziej. Chrupiące toffi z masła migdałowego. Chrupiące, a w dodatku twarde jak kamień. Myślałam, że sobie na tym zęby połamię. Poprzyklejało się to to do nich tak, że nie mogłam ni jak uwolnić się od tego smaku... smaku, od którego wcale nie chciałam się uwolnić. Mało tego, jestem w stanie wybaczyć nawet te niedogodności związane z konsystencją toffi, gdyż było po prostu pyszne. Skojarzyło mi się trochę z cukierkami mlecznymi kupowanymi na wagę w przezroczystych papierkach, które kiedyś zawsze były u mnie w domu, trochę z Werther's... Odnalazłam tu także jakby wręcz karmelową nutę, a w tle czaiły się migdały. Całość była maślano-słodka, co zostało wydobyte w dużej mierze dzięki... silnemu, słonawemu i lekko gorzkawemu posmakowi. Było w tym wręcz jakby coś przypalonego, co dawało zadziwiająco dobry efekt. Karmelowa słoność była tak silna, że nawet sobie tego nie wyobrażałam.

Jak widać na zdjęciu, w batonie były jeszcze jakieś drobinki, ale czy to migdały, czy cokolwiek innego, nie dało się za bardzo odróżnić. Chrupało to, jak i cała masa.

Interesujący i niecodzienny batonik, tak odmienny od tych wszystkich miękko-ciągnących, dostępnych na polskim rynku. Może nie zachwycił mnie na tyle, bym zaraz miała zrobić sobie większy zapas, ale jadłam z ogromną przyjemnością, jeśli pominąć fakt o twardości... Naprawdę bałam się o zęby, co wiele osób pewnie skutecznie odstraszy.


ocena: 7/10 (z bólem serca; gdyby nie był taki twardy, miałby 8, albo i 9)
kupiłam: Coś Słodkiego
cena: 6.49 zł
kaloryczność: 200 kcal / 39 g, czyli około 513 kcal / 100 g
czy kupię znów: niee

środa, 20 maja 2015

Lindt Creation 70% Orange ciemna z nadzieniem pomarańczowym i mousse'em

Pewnie już to kiedyś pisałam, ale naprawdę wielbię deserowe i mleczne czekolady Lindt'a. To od nich zaczęła się moja przygoda z czekoladami z wyższej półki. Oryginalne i dobrze wykonane połączenia - to jest to! Czekolada z chili - pyszności! Zaraz potem przekonałam się także do gorzkich, ostatnio sięgnęłam po podwójnie gorzką z pomarańczą...

Pomarańcza? Właśnie to połączenie jest dla mnie dość kontrowersyjne, chociaż wydaje się bardzo proste, ja długo się przed nim broniłam. W końcu jednak przekonałam się, więc gdy tylko zobaczyłam Lindt Creation 70 % Orange, gorzką czekoladę z mousse'm z ciemnej czekolady i pomarańczą, wiedziałam, że nie może ominąć mnie okazja spróbowania jej. 
Skoro polubiłam połączenie pomarańczy i czekolady, to chyba warto postawić na (dla mnie) nowy smak od niezawodnej marki? 

Gdy otworzyłam tekturową część opakowania i rozerwałam sreberko, zobaczyłam kawał porządnego, bardzo ciemnego, wręcz czarnego czekoladziska (pierwsze zdjęcie najlepiej oddaje kolor, reszta jest trochę rozjaśniona, żeby lepiej wszystko było widać), o cudnym zapachu, który może dawać tylko gorzka czekolada Lindt, wzmocniona cytrusową nutą. 

Zabrałam się za kosztowanie warstwy po warstwie, zaczynając od czekolady. Jest ona naprawdę bardzo, bardzo gruba i wyrazista w smaku. Mimo 70 % zawartości kakao nie ma w niej nic porażającego pod względem kwaśności, czy gorzkości. Jest to raczej łagodna tabliczka, jednak wciąż z silną kakaową goryczką i lekkim, kwaśnym posmakiem. Znalazłam w niej także odrobinę słodyczy, więc naprawdę, nie ma co się bać tych 70 %, nawet jeśli woli się mleczne czekolady. 
Mousse z ciemnej czekolady umieszczono tylko po bokach każdej kostki, a od czekolady różnił się głównie konsystencją, gdyż był od niej delikatniejszy - powiedziałabym: twardy krem, a nie mousse. W smaku znacznie słodszy, ale wciąż czekoladowo-kakaowy. Było go bardzo mało, przez co ktoś nieuważny mógłby go nawet nie odróżnić od czekolady, przez jej silny smak i ilość, jeśli weźmiemy pod uwagę proporcję.

Wnętrze skrywa coś jeszcze, mianowicie nadzienie pomarańczowe. Tutaj muszę zaznaczyć, że samych pomarańczy, bez udziwnień, w składzie jest całkiem sporo (11%). Czy to jest ilość wystarczająca?

Kiedy, za pomocą noża, podzieliłam dokładnie kostkę i wyłuskałam samo nadzienie, bardzo klejące, przypominające żel, spróbowałam je i... cóż mogę powiedzieć? Pomarańczy, słodko-kwaśnej, nie da się pomylić z żadnym innym owocem, a charakterystycznej goryczki skórki pomarańczowej także zaplątało się tu całkiem sporo. Smaczne coś a'la dżem z pomarańczy, kojarzący się nieco z galaretkami z delicji, do czego dołączyła odrobinka obrzydliwości (nie lubię tych galaretek). Właściwie, to spodziewałam się sosu, bądź kremu, a nie klejącej mazi, ale mówi się trudno. Trochę to negatywnie wpływa na odbiór całości, tak, jak to, że nadzienia jest tylko odrobinka, na środku kostki.

Kiedy wszystko skonsumowałam, nie rozdzielając już, a ładując kostkę do ust, to, co czułam, to była po prostu gorzka czekolada z lekkim posmakiem pomarańczy. Właśnie czekolada zagłusza tu wszystko i ciężko poszczególne dodatki w ogóle wyodrębnić. 
Przez ilość i mousse'u, i nadzienia pomarańczowego obniżam ocenę i to bardzo, bo mimo, że w efekcie otrzymałam naprawdę dobrą, gorzką czekoladę, to jednak, kupując czekoladę z mousse'em i nadzieniem pomarańczowym, liczę na to, że to właśnie poczuję. A tu zamiast mousse'u - twardawy krem, pomarańcza - jakaś galaretkowato-żelowa i w znikomej ilości.

Z tego, co wiem, czekolada ta jest dostępna w różnych formach i gramaturach. Może przez to, że sięgnęłam właśnie po tę z dużymi, płaskimi kostkami, ominęła mnie "bardziej napakowana" wersja? Sama już nie wiem, bo gdyby tego nadzienia było więcej, mogłoby być tak cudownie...


ocena: 7.5/10
kupiłam: sklep z niemiecką żywnością
cena: 10 zł
kaloryczność: nie podana
czy kupię znów: nie

wtorek, 19 maja 2015

lody Haagen-Dazs Strawberry Cheesecake

Choć uwielbiam planować, a już zwłaszcza wycieczki, do których czasem przygotowuję się tygodniami, ale to inna historia. W niektórych jednak strefach życia bywam impulsywna. Kiedy idę na zakupy, słodycze zdarza mi się kupować bez myślenia "czy warto", czasem nawet nie przyjrzę się dokładnie opakowaniu. O dzisiaj recenzowanych lodach, myślałam tygodniami. Nie dawały mi one spokoju. Śniły mi się nawet! Można powiedzieć, że na punkcie dzisiaj prezentowanych lodów dostałam obsesji. Nie dlatego, że nigdzie ich nie było. Wręcz przeciwnie, półka w zamrażarce w Tesco aż się od nich uginała. O co więc chodziło? Lody sernikowe - brzmi jak marzenie, z sosem truskawkowym - zachowam dyplomatyczne milczenie, i ciasteczkami - to lubię. Nienawidzę słodyczy o smaku truskawkowym. Czekolady, jogurty, lody - nie, nie, nie. Co innego soczyste, świeże truskawki, te to kocham. Tak więc, przez naprawdę długi czas toczyłam sama ze sobą wewnętrzną bitwę. 
W końcu, jedna ze stron weszła w koalicję z promocją, co ostatecznie przeważyło. Kupiłam.

Haagen-Dazs Strawberry Cheesecake to lody sernikowe z sosem truskawkowym (14%) i ciasteczkami (8%). Zawartość pudła to 460 ml.

Kiedy wreszcie, niecierpliwie i podejrzliwie zarazem, uniosłam wieczko, zobaczyłam folię z informacją, że muszą postać 10-15 minut. Nie dałam rady tyle czekać, ale 5-8 minut wystarczyło.

Lody były miękkie, delikatne. Dobiegł mnie słodki zapach, taki... sernikowy. Już wiedziałam, że będzie dobrze. 
Pierwsza łyżeczka samej masy lodowej. O mamuniu! Toż to sernik, czysty, pyszny sernik! Bardzo słodki, lecz wciąż kwaskowaty twaróg. To był właśnie ten smak. Przed oczami pojawiło mi się delikatne, kremowe wręcz ciasto, na które ser został przemielony trzy, jak nie cztery razy. Pycha!

Ciasteczek było całe mnóstwo, chociaż to dopiero w środku. Spore kawałki, każdy z nich dobrze wypieczony i delikatny, wilgotny wręcz. Smak można porównać tylko do jednego - spodu do sernika zrobionego ze słodkich herbatników, i to wcale nie najtańszych. O dziwo, w całych lodach, to chyba właśnie te ciastka były najsłodsze. Możliwe, że po prostu wydawały się takie, ze względu na to, że reszta była lekko kwaśna.

Pięknie, ładnie, jak w bajce normalnie, a teraz... Sos truskawkowy, czyli moja zmora. Po niego sięgnęłam łyżeczką na samym końcu, trochę się ociągając. Pierwsze chwile okazały się największym zaskoczeniem w ciągu mojego całego życia (dobrze, przesadziłam, ale w ciągu ostatnich kilku dni - na pewno).

Sos był nie-całkiem-płynny i malinowo-truskawkowy, kwaśny i minimalnie słodki. Przywiódł na myśl pierwsze maliny i truskawki, pojawiające się po długiej zimie. Soczyste, lecz wciąż kwaskowate. Nie było tu ani śladu chemii, czy (ku mojemu zdziwieniu) obrzydliwości. Czułam się, jakbym próbowała koktajlu zrobionego z malin i truskawek. W dodatku, nie bez powodu owoce te zapisuję w określonej kolejności. To maliny były bardziej wyczuwalne, niż truskawki. Ten sos... po prostu mi smakował. Całe szczęście, że był bardziej malinowy, niż truskawkowy. Może tyłka nie urwał, ale smakował. Nie mogę wyjść z podziwu. Chociaż w sumie... to w końcu Haagen-Dazs, prawda?

Przepyszne lody ze smacznym sosem, nie żałuję zakupu i cieszę się, że ten pojemniczek jest taki duży (chociaż i tak zaraz pewnie skończy pusty i zostawi po sobie tylko wspomnienia). Czy nawróciłam się do sosów truskawkowych? Nie, ale pewnie już nie będą wzbudzać u mnie odruchów wymiotnych.


ocena: 10/10
kupiłam: Tesco
cena: 17.39 zł (promocja)
kaloryczność: 262 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: świeża śmietanka, cukier, zagęszczone mleko odtłuszczone, przecier truskawkowy, mąka pszenna, żółtko jaja, olej kokosowy, przecier malinowy, ser twarogowy, sok cytrynowy odtworzony z zagęszczonego soku cytrynowego, olej masłowy, aromaty naturalne, substancja żelująca: pektyny, melasa, sól, substancja spulchniająca: wodorowęglan sodu