piątek, 31 lipca 2015

Lindt Hello, My name is Berry Affair biała z nadzieniem wiśniowo-jeżynowo-jogurtowym

O białej czekoladzie na pewno zdarzyło mi się już pisać na blogu. Niczym nie zrażona, powtórzę raz jeszcze, że mimo iż przez wielu w ogóle nie jest uważana za czekoladę, ja ją lubię. Nielicznym firmom udaje się stworzyć ją wysokiej jakości, więc jadam dość rzadko. 

Lindt ma w swojej ofercie czekolady, które zdecydowanie mogę uznać za wyborne. 
Lindt'owskie białe specjały, edycje limitowane... To jest to! A właśnie, skoro już o nich mowa... 

Bohaterką dzisiejszej recenzji jest Lindt Hello, my name is Berry Affair, czyli czekolada biała z wiśniowo-jeżynowo-jogurtowym nadzieniem z letniej edycji, mówiąca: "Take me. Taste me. Love me." Tryb rozkazujący, jak widzę, więc czy zostaje mi jakiś wybór? 

Otworzyłam tekturową kopertę, która skrywała... różowe (czy tam fioletowe) sreberko. Nie powiem, zaskoczyło mnie to trochę, ale bardzo pasowało do eleganckiego, biało-fioletowego opakowania z wypukłymi elementami. 
W końcu i sreberko rozerwałam. Wokół mnie uniósł się smakowity, owocowy zapach. Owoce leśne i jogurt - to było właśnie to, co czułam. W końcu ujrzałam i samą tabliczkę. Spore, białe kostki, z małymi obrazeczkami każda, podbiły moje serce! Czy ta czekolada może być niesmaczna? 

Pierwsza kostka powędrowała do ust. Czekolada uwolniła wyraziście słodki, śmietankowy smak. Biała czekolada Lindt'a jest właśnie śmietankowo-mleczna, co w żadnym wypadku nie jest zakłócone przez nadmiar cukru, chociaż jest naprawdę silnie słodka. Nie sposób zasładzający, czy mulący jednak.

Tłustawa w dość przyjemny sposób, rozpuszcza się naprawdę gładko. Już w tym momencie poczułam smak także jeżyn. Czekolada była nimi nieco przesiąknięta. Jej gruba warstwa w końcu zaczęła znikać i pojawiła się kwaskowatość wiśni. Po chwili mieszała się ona z kwaśnym jogurtem naturalnym, a potem owoce leśne, jeżyny konkretnie (bo to je było tutaj wyraźnie czuć i nie potrzebne mi było czytanie napisów z opakowania), zdominowały wszystko. 
Gdy czekolada, jak i jogurtowe nadzienie, odsłoniły wreszcie kawałki owoców, byłam mile zaskoczona. Jak na takiej wielkości kostki, owoce były naprawdę spore. Wiśnie, lekko gumowate i twardawe, były lekko kwaśne, z soczystym, słodkim akcentem. One miały nawet skórki! Jeżyny z kolei... słodko-kwaśne, pełno tu było ich pestek, chrupiących pod naciskiem zębów, za których dodatkiem (czy to w jogurtach, czy to w czymkolwiek) nie przepadam. Mimo wszystko, muszę przyznać, że ich obecność dała efekt czegoś o wiele bardziej naturalnego. 

Kwaśny smak owoców rewelacyjnie równoważył słodkość białej czekolady, która już z definicji jest bardzo, bardzo słodka.
Z każdą kolejną kostką miałam wrażenie, że jem czekoladę z najprawdziwszym jogurtem z owocami leśnymi. 
Przypominała w sumie większość jogurtów sklepowych, jednak o tyle, o ile takie jogurty mnie nie pociągają, tak czekolada z takim nadzieniem - jak najbardziej. 
Była orzeźwiająca, kwaśno-słodka i niepowtarzalna. Długo broniłam się przed czekoladami owocowymi, ale takie tabliczki sprawiają, że moja ochota na nie, robi się coraz silniejsza.


ocena: 9/10
kupiłam: dostałam na "specjalne zamówienie"
cena: nie wiem
kaloryczność: 557 kcal / 100 g
czy znów kupię: z chęcią bym ją sobie kiedyś przypomniała

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, jogurt w proszku z odtłuszczonego mleka (5%), tłuszcz mleczny, olej palmowy, laktoza, częściowo odtłuszczone mleko w proszku, kawałki owoców (1,6%:jeżyny, wiśnie), śmietanka w proszku, lecytyna sojowa, naturalne aromaty, syrop glukozowy, koncentrat soku cytrynowego

czwartek, 30 lipca 2015

lody Grycan piernikowe

Tak, wiem, że jest lato.
Może zabrzmi to bardzo niewiarygodnie, ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek jadła ciasto piernik. Taki najzwyklejszy, polski piernik. Lukrowane pierniczki, pierniki toruńskie, pierniki w czekoladzie - to wszystko wiele razy, a jakże mi one smakowały! Jednak sam piernik jest dla mnie zagadką. Potrafię go sobie wyobrazić, jednak naprawdę, piernika, z bakaliami tym bardziej, nie jadłam.
Wiem, że muszę zaległości nadrobić, jednak na razie zajmę się czymś innym.

Mianowicie lodami, które zawalają mi zamrażarkę. Idzie lato, coraz cieplej, to zaczynam miewać ochotę na coś innego niż... wszystko inne. Tak. Lody, które są obiektem tej recenzji, są na swój sposób niezwykłe, przynajmniej dla mnie. Pierwszy raz widzę taki smak lodów, a jako, że wypuściła je firma ostatnio przeze mnie testowana, musiałam je spróbować. Grycan dla koneserów lody piernikowe, rozmaitość przypraw i bakalii, jak deklaruje napis na opakowaniu. Widzę w składzie rodzynki, orzechy włoski i skórki pomarańczy. Jak to wszystko wypadnie w połączeniu?

Gdy tylko uniosłam, a właściwie wygrałam bitwę, bo siłowałam się długo z tym plastikiem, wieczko, poczułam korzenny, smakowity zapach. Bogactwo i rozmaitość przypraw - tu już wiem, że Grycan mnie nie okłamał. Korzenność, rodem z ciasteczek, czy pierników!
Masa lodowa jest jasna, upstrzona kropeczkami przypraw, na których, jak widzę i czuję, nie oszczędzano.
Pierwsza łyżka i już przypomniałam sobie, jak miękkie i delikatne są lody Grycan. 
Oprócz tego, bardzo kremowe i ewidentnie zrobione na bazie śmietany kremówki, co dodaje im pewnej lekkiej gęstości. Odrobinę tłustawe, a także bardzo, bardzo słodkie.

Ponad słodycz wyłania się inny smak: korzenny. Na pewno wyczułam tu cynamon, którego było chyba najwięcej. Pikanteria imbiru i nutka gałki muszkatołowej. Gdzieś jakby kolendra... Może wielką znawczynią przypraw nie jestem, ale tych nie pomyliłabym z niczym innym. Lekka ostrość, drapiąca przyjemnie w język i dostająca się do gardła. Istne, korzenne cudo! Mimo chłodu lodów, za sprawą tych przypraw, było w nich coś rozgrzewającego - ciekawe i trochę dziwne uczucie, pomimo, że trochę mdłe (odczucie, nie smak). Lody sprawiały wrażenie odrobinę maślanych i "ciastowych", to znaczy... nie były to śmietankowe lody z dodatkiem przypraw. One rzeczywiście smakowały piernikowo.
Po dwóch, może trzech łyżeczkach natrafiłam na pierwsze rodzynki. Calutkie, ewidentnie dobrze ususzone, z zachowaną pewną soczystością. Ich smak nie został zabity przez zimno lodów, wręcz przeciwnie. Wyraźnie dawały o sobie znać, w postaci słodko-kwaśnego akcentu. Nie lubię dodatku rodzynek do czegokolwiek, ale do tych lodów mi pasowały, chociaż, jakby ich nie było - też bym nie narzekała. 
Na skórki pomarańczy trafiałam co chwila: na kawałki malutkie i te trochę większe. O tyle, o ile te małe prawie nic nie wnosiły, tak te drugiego dodawały pomarańczowej goryczki, tak bardzo kojarzącej się ze świątecznymi ciastami.

Ostatnim i chyba najlepszym dodatkiem są orzechy włoskie - miękkie i zarazem chrupiące. Zaskoczyło mnie to pozytywnie, bo bałam się jakiś rozmiękłych drobinek. Wspominałam już, że były to spore kawałki? Nie? Otóż, nagle natrafiłam łyżką na coś o wiele twardszego od lodów i wielkiego. "Jaki czort?!" - pomyślałam, a za chwilę okazało się, że to cały orzech! (Cały, bez łupinki, oczywiście). Pełno było także połówek i ćwiartek. Jako, że to jedne z moich ulubionych orzechów, wolałabym, żeby było ich o wiele więcej, mimo, że ilość, w jakiej występowały, można uznać za całkiem solidną.

Reasumując, są to naprawdę smaczne lody, mimo, że ich skład mógłby być lepszy. Do ilości, proporcji dodatków też mam malutkie zastrzeżenia, ale ogólnie - bardzo, bardzo trafiły w mój gust. Naprawdę smakowały piernikowo, ze sporą ilością korzennych, lekko pikantnych w charakterystyczny dla nich, przypraw.


ocena: 9/10
kupiłam: spożywczak
cena: 9.99 zł
kaloryczność: 158 kcal / 100 ml, 268 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: śmietanka kremówka, woda, cukier, odtłuszczone mleko w proszku, ziemniaczany syrop glukozowy, rodzynki, masło, utwardzony tłuszcz kokosowy, orzechy włoskie, jaja, skórka pomarańczowa, przyprawy korzenne - 0,7%, emulgator (mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych), stabilizatory i zagęstniki (mączka chleba świętojańskiego, guma guar), barwnik (karmel)

środa, 29 lipca 2015

Ritter Sport Coconut Kokos mleczna z kremem mleczno-kokosowym

Nie skłamię, kiedy powiem, że pod względem smakowania czekolad rozwijam się. Sama to widzę. Potrafię w czekoladzie dostrzec coraz więcej, a i zwykłe, popularne czekolady coraz mniej mi smakują, albo wręcz - w ogóle nie smakują. Jestem z tego dumna, cieszy mnie to, aczkolwiek jak dalej pewne czekolady będą mnie tak intrygować - zapewne zbankrutuję. 
Nie skłamię również, gdy powiem, że mimo mojego pozytywnego nastawienia do czekolad Ritter Sport, ostatnio przy ich czekoladach nadziewanych spotkało mnie jedynie wielkie rozczarowanie.
Nie skłamię także mówiąc, że do otworzenia tej czekolady zostałam zmuszona przez zbliżający się wielkimi krokami termin. Czy mam przed sobą kolejny niesmaczny produkt i będę zastanawiała się, komu go wcisnąć?

Z takimi oto dylematami wyjęłam z szuflady Ritter Sport Coconut / Kokos, czyli czekoladę mleczną nadziewaną kremem mleczno-kokosowym. 

Zrezygnowana otworzyła błękitne opakowanie, które nie wydało mi się ani ładne, ani odrzucające. 
Poczułam się, jakbym dostała w twarz. Z pięści.
Oto dobiegł mnie silny, słodko-kokosowy zapach. Jakże smakowity! Wytrzeszczyłam oczy i zabrałam się za łamanie czekolady.
I tutaj już pojawił się mały problem, bo prawie topiła mi się w rękach. Ja jej nie połamałam - ja ją porwałam, dosłownie. Wielki minus, jak dla mnie, ale od czego jest lodówka, w której można umieścić takową czekoladę na dosłownie chwilkę? 
Kiedy wreszcie udało mi się przejść do samego próbowania, pozbyłam się pesymistycznych myśli i do degustacji przeszłam z "czystym umysłem".

Gdy tylko pierwszą kostkę włożyłam do ust, czekolada zaczęła błyskawicznie się rozpuszczać. Była bardzo, bardzo słodka, co czułam już od pierwszej sekundy. Przy tej słodyczy znalazła się także sugestia kakao, jednak takiego pozbawionego charakteru, bo rozpuszczalnego i słodkiego. 
Tłusta zdecydowanie była, ale przy tym niezbyt gładka, a wręcz proszkowata. 
Mimo przesłodzenia i tłustości, nie nazwałabym jej niesmaczną, cukrową, czy plastikową. Całkiem dobra, jednak najlepsze nastąpiło, gdy czekolada odsłoniła nadzienie. Większość kostek była nim nafaszerowana (bogato, niczym indyk na święto dziękczynienia u amerykanów lubiących sobie podjeść) po brzegi!

Niestety znalazły się też kostki, w których nadzienia było o wiele za mało, na rzecz grubego spodu czekolady, co mi się niezbyt podobało.
Przejdźmy jednak do smaku tego cuda.

Tłustawe, jednak w sposób dość mleczny, przyjemny. Żadnej margaryny, nic a nic. Mleko jednak stanowiło delikatny akcent, ponieważ cały krem był przesiąknięty kokosowym smakiem. Przede wszystkim kokos dało się wyczuł, bez dwóch zdań. Nadzienie wydało mi się nieco mniej słodkie od samej czekolady.

Gładki krem rozpuszczał się bardzo szybko, a z niego wyłoniły się wiórki. Cała masa chrupiących, twardych w jak najbardziej przyjemny sposób, wiórek. Po chwili zostawały już prawie tylko one i eksplodowały kokosowym smakiem, w momencie, gdy je rozgryzałam. 
Ten smak niestety był odrobinę tłumiony przez ogólną słodycz czekolady. 

Jak by tu tę tabliczkę podsumować? Była dla mnie ogromnie pozytywnym zaskoczeniem. Nie spodziewałam się, że jej słodycz odbiorę w taki sposób; przyjemny, nie zaś drażniący. Sama czekolada, jak to przeciętna czekolada... Wolałabym czuć tu kakao, zamiast tej nieograniczone słodyczy. Krem natomiast jest bardzo smaczny, stonowany pod względem słodkości i bardzo kokosowy. Wiórek niby było sporo, ale w miarę jak jadłam kostka po kostce, doszłam do wniosku, że jednak mogłoby być ich jeszcze więcej.
Nie podoba mi się też nierównomierne rozmieszczenie nadzienia. 
Ogólnie jednak bardzo mi smakowała - taka czekoladowa wersja Bounty'ego (a to jeden z moich ulubionych batonów).


ocena: 8/10
kupiłam: Kaufland
cena: 3.99 zł (promocja chyba jakaś była)
kaloryczność: 593 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, tłuszcz roślinny, pełne mleko w proszku (12,5%), tłuszcz kakaowy, miazga kakaowa, wiórki kokosowe (5,8%), laktoza, odtłuszczone mleko w proszku, śmietanka w proszku, miazga z orzechów laskowych, lecytyna sojowa, aromaty naturalne

wtorek, 28 lipca 2015

lody na patyku Movenpick Macao Mandel

Jako, że jestem zdania, że nie da się wyrobić rozsądnej opinii o całej marce po spróbowaniu tylko jednego produktu, także po waniliowym Movenpick w czekoladzie od Nestle, postanowiłam sięgnąć po lody na patyku Movenpick Macao Mandel, czyli waniliowe (wanilia bourbon, jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie) w mlecznej czekoladzie z migdałami. 


Są to dopiero drugie lody Movenpick, na które się zdecydowałam, bo od wielkich pudeł zawsze odstrasza mnie właśnie wielkość i cena. Nie mają wyszukanych smaków, więc trzeba najpierw jakoś ostrożnie zbadać grunt, czy w ogóle warto próbować. Malutkie lody na patyku są do tego wręcz stworzone, chociaż nie obraziłabym się, gdyby były nieco większe. 

Gdy tak wyjęłam loda z estetycznego opakowania, powąchałam, poczułam smakowity słodki zapach. Była to czekolada mieszająca się z wanilią, co już otworzyło produktowi drogę do sukcesu. Czy Movenpick poszedł prosto nią, czy zboczył gdzieś w ciemny las? 

Odgryzłam wielki kawał czekolady. Jest ona, ku mojemu rozczarowaniu cieńsza niż w wersji klasycznej. Podobnie tłustawa, a także rozpuszczająca się gładko i szybko. Na plus działa oczywiście jej smak: całkiem silna słodycz, wymieszana z nutką kakao. Czekolada jest bardzo mleczna, ale brakuje jej tej wręcz śmietankowości i charakterystycznej, rozkosznej słodyczy, znanej z Magnumów.

Do negatywnego odbioru przyczyniają się migdały. Są smaczne i chrupiące, a i owszem, jednak jest ich tak mało, że nawet nie można podelektować się ich smakiem. Taka ilość tylko roznieciła chęć na te bakalie, więc już lepiej, gdyby ich wcale nie było. 

Po pożarciu całej czekolady, przyszła pora na sam lód, który zaczął już się topić. Był delikatny, nieco rzadki (co w moich oczach jest minusem) i tłusty. Nie w sposób przyjemnie, naturalnie tłustawy, a po prostu nieco zbyt tłusty, jak większość lodów na rynku. Głównie śmietanka, mleko w proszku, jak większość dobrych, lecz nie nadzwyczaj pysznych lodów.
W smaku jest on bardzo słodki, jednak na poziomie dobrze wyważonym. Jest to waniliowa, urocza wręcz, słodycz, której nigdy nie mam dość. Wydaje mi się, że jest bardziej słodki, od wersji klasycznej i bardziej waniliowy.
Sam lód jest naprawdę smaczny, chociaż mógłby być mniej tłusty, czekolada także wypadła nie najgorzej, jednak jest jej jakoś tak za mało, a migdałów to w ogóle pożałowali. 
Dobrze, że migdały zostały dodane, a nie wciśnięte kosztem gramatury czekolady, czy samego loda.


ocena: 7/10
kupiłam: Tesco
cena: 4.29 zł
kaloryczność: 358 kcal / 100 g, lód ( 120 ml / 77 g) - 277 kcal
czy znów kupię: nie

poniedziałek, 27 lipca 2015

Niederegger Marzipan Classic ciemna mleczna z marcepanem i alkoholem

Czasem, przeważnie zimą, ale także w chłodniejsze dni lata (aczkolwiek znacznie rzadziej) miewam ochotę na rozgrzewającą czekoladę, czyli np. z alkoholem, czy z marcepanem... a najlepiej z jednym i drugim. Wiem, że dla niektórych to połączenie może być synonimem najgorszej obrzydliwości, bo je trzeba po prostu lubić. Ja należę do grona osób, wyjadających niechciane przez resztę świata marcepanowe czekoladki Merci... To znaczy, już nie, bo nie miałam z Merci do czynienia już od... nawet nie pamiętam, kiedy te czekoladki ostatnio w rękach trzymałam. W każdym razie, marcepan lubię od dziecka. Może jadłam go wtedy na przekór wszystkim? Kojarzę, że wydawał mi się taki interesujący, zakazany, alkoholowy, bo nawet bez dodatku procentu czasem miewa ten charakterystyczny posmak. 

Obecnie mam kilka takich połączeń w czekoladach, które wydają się być oklepane, a jednak nieustannie mnie intrygują. W końcu jeden duet może być wykonany na wiele różnych sposobów. To trochę tak jak z interpretacjami piosenek. Można je odegrać na czymkolwiek się chce, odśpiewać w różnych tonacjach, albo nawet w kompletnie różnych stylach muzycznych. 
Są jednak osoby pozbawione talentu muzycznego i takie, mimo najpiękniejszych wyobrażeń o danej piosence, nie potrafią wykonać jej po swojemu. 
Zmierzam, za pomocą tego porównania, do czekolad z marcepanem, których właśnie na naszym rynku... prawie nie widać. Jest Schogetten, jest Ritter Sport i co? Więcej, przynajmniej u mnie, nie widać. Są to znane mi firmy, na które najzwyczajniej nie mam ostatnio ochoty. 

Na szczęście, podczas jednego z moich wyjazdów, postanowiłam odwiedzić sklep o jednej z głupszych nazw jakie słyszałam, ale przynajmniej ze świetnym asortymentem. Mówię tu o Piotrze i Pawle, gdzie w dziale z czekoladami znalazłam czekoladę ciemną (na opakowaniu użyto słowa "półgorzka" - mleko także jest w składzie) z marcepanem (i alkoholem - jeśli raz jeszcze poddamy oględzinom skład) - Niederegger Lubeck Marzipan Classic. Z tego, co widziałam, jest też wersja z marcepanem pomarańczowym, ale ja trafiłam akurat na pusty karton. Na stronie oczywiście jest o wiele większy wybór, ale cieszę się, że udało mi się dostać akurat czystą klasykę. 

Odwinęłam skromny, aczkolwiek rzucający się w oczy, papierek i wydobyłam szczelnie owiniętą złotkiem tabliczkę. Cynfolia z "grawerami", oczywiście będącymi logiem firmy, również została usunięta, a moim oczom ukazała się mnie czekolada, podzielona na prostokątne kostki. Każda jest przyozdobiona wiadomym napisem. Powąchałam troszeczkę się zdziwiłam, gdy wyczułam samo kakao, bez marcepanowej nuty. Zaczęłam łamać czekoladę na kostki, licząc, że będzie ona wypełniona marcepanem po brzegi. 

Od razu odkryłam, że pod względem ilości w pełni spełnia moje oczekiwania. Mało tego, przewyższa je! Wartswta czekolady okazała się być gruba, a marcepan wychodził dosłownie bokami. 
Na skończenie w moich ustach pierwsza (a potem każda kolejna ;) ) kostka wcale nie musiała długo czekać. 

Najpierw czekolada zaczęła się rozpuszczać bardzo powoli, potem minimalnie przyspieszyła. Wydała mi się odrobinę maślano-tłustawa, chociaż zachowała także lekką pylistość. W smaku była zarówno cierpka, jak i po prostu słodka w sposób jak najbardziej miły do odbioru. 
Po kilku kostkach znalazła się tutaj także minimalistyczna śmietankowość, bardzo skąpa i okrojona, ale w tym wydaniu żadna inna by tu nie pasowała. 50 % zawartości kakao nie jest ani gorzką gilotyną, ani totalnie przesłodzonym tworem. Po prostu smaczna, ciemna mleczna czekolada, chociaż tego mleka w niej jest naprawdę mało. Na samym początku w ogóle je pominęłam. Później także zaniknęło, ponieważ wokół kostki rozszedł się lekko alkoholowy posmak.
W końcu marcepan zaczyna się nieco wychylać za krawędzi kostki. Przy nim posmak alkoholu nasilił się, jednak w dalszym ciągu był tylko posmakiem. 

Pierwsze skrzypce odegrały tu migdały, zostały po prostu w pełni pokazane ich zalety (bo czy migdały mają jakąś wadę?). Nie całkiem przemielona masa była wilgotna, lekko rozpadająca się pod silniejszym naciskiem języka. Z marcepanu wydobywały się ewidentnie rumowe nuty, które tylko podkreślały walory migdałów. Słodycz cały czas pozostawała na swoim miejscu, jakby z pewną rezerwą do całej reszty.
Dobitny smak marcepanu, trochę połączony z samą czekoladą, był po prostu doskonały. Alkoholowa nuta i subtelna słodycz podkreślały go. Czekolada, jako okrycie dla nadzienia, w pełni spełniła swoją rolę, bo przygotowała mu scenografię, nie ingerując w jego występ. Bez niej, jak bez widowni, "przedstawienie" nie udałoby się. Była nieodłącznym dodatkiem, mimo, że to nie jej smak odegrał tu główną rolę.

Ta tabliczka naprawdę mi smakowała i wiem, że przy najbliższej możliwej okazji będę polować na inne warianty. Jeśli szukacie porządnej czekolady z marcepanem, to produkt specjalnie dla Was. 


ocena: 10/10
kupiłam: Piotr i Paweł
cena: nie pamiętam, około 10 zł chyba
kaloryczność: 513 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak, inne smaki na pewno

Skład: migdały (30 %), czekolada (miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku, lecytyna sojowa, ekstrakt z wanilii), cukier, syrop z cukru inwertowanego, alkohol

niedziela, 26 lipca 2015

BabyRuth

Macie tak, że jeśli idziecie po coś konkretnego do sklepu, a tej akurat rzeczy nie ma, irytujecie się i bierzecie cokolwiek? Ja zrobiłam tak ostatnio, jak będąc w Warszawie, specjalnie zajechałam do sklepu Coś Słodkiego, zapłaciłam za parking (przez pomyłkę o wiele za dużo), weszłam do sklepu... a tam ani jednej rzeczy, którą chciałam! Pustki na półkach, tylko batony, które mnie jakoś nigdy nie pociągały. MilkyWay'e (których nie lubię) i kilka, których nie znam (znaczy... znam tylko z widzenia). Zirytowana ("no w końcu przyszłam tu coś kupić!"), wzięłam kilka rzeczy na spróbowanie.

Jedną z takich rzeczy okazał się baton BabyRuth od Nestle, czyli baton z karmelowego nugatu z karmelem, fistaszkami, oblany mleczną czekoladą. Brzmi pospolicie, ale pomyślałam, że może ten karmel będzie jakiś słonawy, że może ten nugat będzie fajny... Kogo ja próbuję oszukać? Chciałam po prostu coś słodkiego, a przy okazji zobaczyć, czy będzie to smakowało jak Snickers.


Pierwsze, co mnie dobiegło po rozerwaniu srebrnego papierka, to zapach orzechów arachidowych i czekolady. Miły początek, muszę przyznać.
Przełamałam batona na pół. Czekolada momentami jest dość gruba, a w innych miejscach jest tak cienka, że prawie jej nie ma. Większość wnętrza zajmuje nugat, a na nim trochę straszliwie ciągnącego się karmelu. Cała góra jest obsiana orzechami. Wygląda to całkiem zwyczajnie, a jak ze smakiem? 

Czekolada jest kiepska. Czuć w niej cukier i margarynę. To drugie może w minimalnym stopniu, za sprawą wstrętnego słodzidła. Mało czekolady w czekoladzie, o kakao nie ma tu mowy. Spodziewałam się zwykłej, słodkiej, typowo batonikowej, czekolady, a dostałam coś po prostu okropnego i słodkiego.


Czy coś jest w stanie uratować BabyRuth? A i owszem, w końcu baton ma bogate wnętrze. 
Zacznę od orzechów, bo to od nich zaczęłam rozdzielać baton na czynniki pierwsze. Są smaczne, wcale nie zatęchłe i takie... zwyczajne. Podprażenie wydobyłoby bardziej ich smak, ale trudno. Orzechy mimo wszystko są na plus (jak zawsze, kiedy nie są zatęchłe), tym bardziej, że jest ich bardzo dużo. 
Dalej... karmel. Słodki i, tak jak to było z czekoladą, ciężko tu wyłapać coś jeszcze. Taki trochę mleczny, cukrowy i ciągnący. Skleja wszystko co się da, czego wręcz nie cierpię, ale na szczęście jest go bardzo mało, więc jakoś strasznie nie przeszkadza. Na razie mamy bardzo przeciętnego batona, gdyby to był już koniec - żałowałabym zakupu. 

Jednak... większość środka to karmelowy nugat, który można całkiem przyjemnie rzuć, rozpuszcza się powoli i trochę zakleja szczękę (ale tylko odrobinkę). W smaku jest śmietankowy, bardzo słodki i... krówkowy! Smakuje jak najprawdziwsza, smaczna krówka. Ciągnąca i smakowita. Zaskoczył mnie ten składnik, bo byłam bardzo rozczarowana, a tutaj krówka! Taka nagroda pocieszenia. 
Nugat jest sercem batona, to on podbił mu ocenę i ocalił przed kompletnym wdeptaniem w ziemię. Krówka miałaby u mnie pewnie jakieś 8/10, ale niestety, reszta batona jest... po prostu niesmaczna. Dla samej krówki nie warto kupować.


ocena: 3/10 (gdyby nie "krówka" i orzechy, byłoby 2, albo i 1)
kupiłam: Coś Słodkiego
cena: około 5.59 zł (chyba)
kaloryczność: 491 kcal / 100 g, baton (57 g) - 280 kcal
czy kupię znów: nie

sobota, 25 lipca 2015

Lindt Hello, My name is Dark Chocolate Cookie ciemna z kremem czekoladowym i kawałkami ciemnego ciasta czekoladowego

Po moich pierwszych "randkach" z uwodzicielską serią Lindta pewnie ktoś o zupełnie innym charakterze stwierdziłby, że więcej nie próbuje, z prostego powodu: tabliczki te rozczarowują mnie. Za każdym razem spodziewam się, że wystawię 10, a kończy się o trzy, dwa oczka niżej. Niby jest smacznie, ale to nie to, czego pragnę. Mój charakter, jak i moje myślenie, jest dość pokrętny. Powiedziałam sobie, że przetestuję całą serię, nie wcześniej, to później. Nawet wezmę się za sernik z truskawką, której to dodatku w czekoladach wręcz nienawidzę. Nie wiem, dlaczego tak się uwzięłam. Chyba nie mogę uwierzyć w to, że nie mogę Lindtowi wystawić dziesiątki. Prezentowany wariant stał się w moich oczach dla Lindta ostatnią deską ratunku. Pomyślałam, że jak nie da rady, to do reszty "paluchów" z serii będą podchodzić bardzo sceptycznie i nieprędko na którykolwiek się zdecyduję. Można powiedzieć, że uratowanie dobrego imienia Lindta leży w kostkach ciasta czekoladowego.

Lindt Hello, My Name is Dark Chocolate Cookie to ciemna czekolada o zawartości 45 % kakao nadziewana kremem czekoladowym (35%) z kawałkami ciastek czekoladowych (3,5%).


Gdy rozerwałam folię i zbliżyłam nos do czekoladowego paluszka, poczułam rewelacyjny wręcz zapach, co w sumie nie zszokowało mnie - poprzednie także bardzo ładnie pachniały. W tym wypadku czekoladowe nuty ujawniają się jako zapach ciemnego, kakaowego, wilgotnego ciasta. 

Pierwsza kostka z uroczym grawerem powędrowała do moich ust. Lekko tłustawa (ale pozytywnie) czekolada zaczęła powoli się rozpuszczać. Silnie wyczuwalna goryczka kakao rozpoczęła swój taniec, łącząc się z subtelną słodyczą. Oba smaki splotły się w jedno, gładko, wręcz kremowo rozlewając się po ustach. Goryczka i słodycz są doskonale wyważone, wspólnie tworzą głębię, w której z chęcią bym utonęła na wieki.
W końcu, czekolada odsłania wnętrze, którym jest aksamitny krem czekoladowy. Jest on oczywiście jeszcze bardziej gładki, niż sama czekolada. To jedna z tych czekolad, w których kiedy trafiamy na nadzienie czekoladowe, nie mamy żadnych wątpliwości, że to już nie wierzchnia czekolada. Jest ono zupełnie inne od samej czekolady, jednak równie smaczne.
"Krem" to doskonałe określenie, bo to nie jest zbite nadzienie, czy napowietrzony mousse, tylko, doskonały wręcz, właśnie krem, kojarzący się z dobrej jakości deserami, czy także co lżejszymi ciastami. 

Jest on silnie maślany, co ujawnia się jako przyjemna tłustawość i delikatny maślany posmak. Oprócz tego, nadzienie jest wyraziście czekoladowe. Delikatna słodycz w pełni okiełznana przez kakao. Świeże masełko z konkretną czekoladą - pyszności. 
Nadzienia tego nie pożałowano, jednak w końcu i ono zanika, odsłaniając kawałki ciasta. 
Jest ich całkiem sporo, choć wielkości raczej małej. Są lekko chrupiące, ale nie ma w nich nic z ostrości, czy twardości. Można powiedzieć, że delikatniejsze od tych, które były w uprzednio próbowanych Hello... Nie to, żeby były mięciutkie i wilgotne, jakbym sobie tego życzyła, ale na ich dodatek się nie uskarżam - ani język, ani podniebienie nie ucierpiały, za to zęby miały co chrupać.
W smaku okruszki te są silnie kakaowe, z naprawdę mocną goryczką. Jest to goryczka zarówno samego kakao, jak i dobrze wypieczonych ciastek. Napędzają kakaową wyrazistość całej czekolady i wnoszą do jej odbioru pewne urozmaicenie, żeby nie było zbyt kremowo i żeby nie powiało nudą.

Ta czekolada jest całościowo kakaowa, jednak nie wykwintnie gorzko-kwaśna, a słodko kakaowa, niczym przepyszny, ciemny deser. Smaczna deserowa czekolada, z delikatnym, ale wyrazistym w smaku, kremem czekoladowym i lekko chrupiącymi kawałkami ciasta. 
Jest ona jakby... może nie ciastem, a deserem, czekoladowym zamkniętym w czekoladzie.
Lindt tym razem odwalił kawał dobrej roboty.
Za jakiś czas może kupię 100-gramówkę i zaktualizuję z jej zdjęciami i ewentualnie kilkoma zdaniami porównania.


ocena: 10/10
kupiłam: specjalne zamówienie z Niemiec
cena: 5 zł (za 39 g)
kaloryczność: 544 kcal / 100 g
czy znów kupię: tak i to 100-gramową tabliczkę

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz mleczny, tłuszcz kakaowy, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, laktoza, mąka pszenna, odtłuszczone mleko w proszku, olej palmowy, lecytyna sojowa, kakao w proszku, wanilina, sól, dwuwęglan sodu, wodorowęglan amonu, węglan potasu

piątek, 24 lipca 2015

serek Bakoma Bakuś puszysty biszkoptowy

Mama od lat uwielbia jogurty Danone biszkoptowe, ja zaś odkąd pamiętam, trzymałam się od nich z daleka. I nawet małej mnie nie kusiły serki biszkoptowe, Bakusie. Wolałam - jak już - czekoladowe. Po latach jednak uznałam, że jak Bakusia czekoladowego sobie przypomniałam, to wreszcie spróbuję wszystkich. A może i na biszkoptowy jogurt się zdecyduję? W każdym razie, szukając zamienników deserów z Lidla jakoś błędnie założyłam, że odpowiednik Deluxe Creamy Mousse Amaretti bakusiowy to "jasny", a więc waniliowy. Ciasteczkom bardziej chyba odpowiada biszkopt, prawda?


Bakoma Bakuś puszysty biszkoptowy to serek twarogowy, który waży 90 gramów i zawiera 1 % biszkoptów we wsadzie biszkoptowym.

Serek pachniał kwaskawo-twarogowo, trochę śmietankowo i dusznie biszkoptowo. Ta ostatnia nuta niezbyt mi się podobała, od dawna takie kojarzą mi się z rozmiękłymi, skarpetowymi biszkoptami.

Konsystencja wydaje się chmurkowo-puszysta, mousse'owa, ale w trakcie jedzenia okazuje się okropnie tłusta. Lekko ściągnęła mi zęby jak to odtłuszczony nabiał, a jednocześnie aż oleiście zatłuszczyła usta. Deser wyszedł więc niby lekko, a tłusto. Do tego, doszukałam się w nim obleśne śliskich drobinek (chyba).

Smak stanowi zagadkę. Wyraźnie czułam kwasek tego typu serków, ale był leciutki. Śmietanka i sztuczna waniliowość, taka duszna i ciężka przypominały wariant waniliowy, ale ten serek był zupełnie inny. Czułam w nim ciężką ciasteczkowość, biszkopt...? Chemicznie-duszny, kojarzył mi się z babko-biszkoptami gotowcami z octowo-ciężką słodyczą, a jednocześnie nie był mocno słodki.

Dziwny deser. Niby dość obrzydliwy, ale taki, że jednorazowo można się wciągnąć i bez kręcenia nosem zjeść. Niedookreślony, a w sumie chyba faktycznie biszkoptowy. Utwierdziłam się jednak, że to wariant nie mój. Mało tego! Tracę pewność, czy lubię mousse'y!
Wiem, że na pewno nie lubię nabiału odtłuszczonego i tłustego, a Bakusie to łączą (JAK?! PO CO?!).


ocena: 4/10
kupiłam: Lewiatan
cena: jakieś 1,20 zł (za 90 g) 
kaloryczność: 104 kcal / 100g 
czy kupię znów: nie

czwartek, 23 lipca 2015

Dove cookies&creme biała z kakaowymi ciasteczkami

Wariant Cookies&Cream może być albo bardzo, bardzo rewelacyjny, albo bardzo, bardzo zły. Wiem to z własnego doświadczenia i powiem Wam, że tyle, ile ja nadziei nad tym smakiem straciłam, i tyle, ile pysznych rzeczy pożarłam... to aż strach wyliczać. Nie wiem, czy jest inna kombinacja, która jest aż tak ryzykowna, a prosta zarazem. Nie mówię tu o wymyślnych smakach, a właśnie takich zwyczajnych, wydawać by się mogło, łatwych. 
Po ostatnich tabliczkach z kremem mleczno-śmietankowym i kakaowymi ciasteczkami, prawie zwątpiłam... Na szczęście, układając na nowo tabliczki w mojej szufladzie, odkryłam Dove cookies&creme, czyli białą czekoladę z ciasteczkami kakaowymi. Jest to bliźniacza czekolada Nestle do Cookies&Cream Hershey's, którą kiedyś już jadłam i zakochałam się w niej (recenzja... kiedyś tam; tabliczka zakupiona ostatnio ma datę do 2016). 


Po rozerwaniu opakowania, a jeszcze przed wyjęciem czekolady, poczułam dobrze znany zapach białej czekolady. Słodziutka śmietanka - znak, że będzie smacznie. Wreszcie i sama miniaturowa (38 g) tabliczka ujrzała światło dzienne, a także zetknęła się z moim krytycznym okiem. 
Otóż nie podoba mi się jej wygląd. Straszliwie małe kostki jakoś nie wzbudziły we mnie pozytywnych emocji. Ciasteczka przebijały się, jednak nie do końca. Od spodu trochę bardziej, niż z wierzchu, ale raczej ukrywały się. 
Po włożeniu dwóch kostek do ust (takie maleństwa... przy jednej jeszcze bym nic nie poczuła!), od razu uderzyła mnie śmietankowa słodycz. Głównie sama słodycz, cukier konkretnie, ale taki mleczno-śmietankowy, jak w dobrych białych polewach, ewentualnie - nie najgorszych (ale i nie najlepszych, delikatnie mówiąc) białych czekoladach. Na waniliowy posmak chyba też trafiłam, ale to akurat mogłam sobie wmówić.

Kiedy tak rozpuszczała się z prędkością światła (cukier rozpuszcza się bardzo szybko), gładko i kremowo, w końcu tłuszczyku nie mogło zabraknąć (wiadomo, to w końcu biała czekolada), zaczęłam trafiać na ciasteczkowe kuleczki. Całkiem spore, biorąc pod uwagę wielkość całej czekolady. Było ich multum! ...W niektórych kostkach. W innych - ze dwa małe ciasteczka. Rozmieszczone nierównomiernie, ale przynajmniej bardzo smaczne. Z całkiem silną goryczką, minimalnie słodkie. Był w nich także słonawy akcent i taki posmak dobrze wypieczonych ciasteczek. Na swój sposób były kruche i chrupiące, jednak ani trochę ostre. Z czystym sumieniem mogę je nazwać delikatnymi i przyjaznymi dla podniebienia. 
Przy ostatniej kosteczce, czułam, jak słodycz drapie mnie w gardle. Dobrze, że czekolada była taka malutka, bo dotarła do granicy "przecukrzenia totalnego". Całkiem smaczna, jednak nie wygrała z Hershey's, którą pamiętam jako jedną z lepszych, a jadłam ją... tak dawno, że już nie pamiętam kiedy. Nie wiem, jaką bym teraz miała o niej opinię, na recenzję będziecie musieli pewnie trochę poczekać. 

Dove Cookies&Cream może być dla niektórych o wiele za słodka. Dla mnie, troszeczkę, była, a i do wyglądu tabliczki mam małe zastrzeżenia. Dobra na raz, na spróbowanie.


ocena: 7/10
kupiłam: Coś Słodkiego
cena: 5.69 zł
kaloryczność: 558 kcal / 100 g, 210 kcal / 38 g
czy kupię znów: nie

Skład: biała czekolada (cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone mleko, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, naturalne i sztuczne aromaty, polirycynooleinian poliglicerolu, sól, substancja utrzymująca świeżość: tokotrienol), czekoladowe ciasteczka (mąka pszenna, cukier, olej palmowy, odtłuszczone kakao, sól, naturalny aromat, soda do pieczenia)

wtorek, 21 lipca 2015

Zotter Tequila with Salt and Lemon ciemna z solą, nadzieniem cytrynowym oraz z mlecznej czekolady z tequilą

Czasem się zastanawiam, co mną kieruje, podczas wybierania czekolad? Impuls? Właściwie nie mogę tego tak nazwać, bo robię sobie listy "must try", planuję, szukam promocji. Dziwaczne połączenia smakowe? To na pewno! Nie musi być smacznie, ważne, aby wszystko było dobrej jakości oraz nietypowe. Dziwne, że za takimi czekoladami także się oglądam? No cóż, ja już do siebie samej się przyzwyczaiłam i mniej więcej poznałam swój gust, często nazywany dziwnym. Czym jest dziwność? Połączenie sól + czekolada może się dla kogoś wydać dziwne, dla mnie to zapowiedź czegoś pysznego. Jak możemy zdefiniować słowo "dziwny"? 

Czy czekolada z nadzieniem z tequilą oraz nadzieniem cytrynowym i solą jest dziwna? 
Może. 
Dla mnie, wygląda to na potrójnie, albo i poczwórnie pyszną tabliczkę. 
Zotter Tequila with Salt and Lemon to czekolada ciemna (70 % zawartości kakao) z ganache z mlecznej czekolady z tequilą i z ganache cytrynowym oraz solą.


Ganache to rodzaj kremu, który podchodzi prawie pod polewę, więc już wiedziałam, że będę mieć do czynienia z czymś delikatnym o... nie całkiem delikatnym smaku, łagodnie mówiąc. 

Wydobyłam tabliczkę owiniętą w złotko z żółtego, przyjemnego dla oka, papierka i już to czułam. Zapach gorzkiej czekolady wysokiej jakości. Złocony papierek odwinęłam i oto w moich rękach znalazła się 70-gramowa ciemna czekolada z kilkoma, ogromnymi kryształkami soli. Przełamałam ją na pół. Cudny, głośny trzask. To lubię!

Próbowanie zaczęłam oddzielając poszczególne części od siebie. Najpierw wyodrębniłam samą czekoladę. Cóż mogę o niej powiedzieć? Gorzka z orzechową nutą pochodzącą z cukru trzcinowego. Wydała mi się odrobinę śmietankowa, z drzewno-jagodowym posmakiem i waniliową mgiełką. Znalazł się tu także kwaśny akcent, ale nie potrafię powiedzieć, na ile pochodził z czekolady, a na ile z wierzchniej części nadzienia, czyli tego cytrynowego. 
Ogólnie sama czekolada nie ma w sobie nic drastycznie gorzkiego, czy siarkowego. Jest raczej delikatna, kakaowo tłustawa, mimo, że z charakterkiem.

Wierzchnia warstwa nadzienia jest koloru żółtego i jest jej zdecydowanie mniej od tej jasnobrązowej. Gdy tylko zbliżałam kawałek czekolady do ust, czułam intensywny cytrynowy zapach. A co dopiero mówić o części samego kremu? Pachniał nieziemsko! Zaraz... właśnie, kremu, ponieważ był on bardzo delikatny, plastyczny. Gdy umieściłam kawałek w ustach, wydał mi się zbity oraz kremowo-gładki i maślano tłusty, mimo, że ewidentnie chropowaty. W niczym nie przypominał typowego nadzienia z czekolad marketowych. W smaku tym bardziej. Intensywnie cytrynowy i oczywiście soczyście kwaśny. Sam w sobie w dużej ilości na pewno spowodowałby wykrzywienie twarzy od nadmiaru kwasku, jednak świetnie pasował do gorzko-słodkiej czekolady, co dało całą paletę smaków.

Jednak to jeszcze nie koniec! 
Na dole znalazło się nadzienie z mlecznej czekolady z tequilą. Konsystencję ma prawie identyczną, co część cytrynowa, może tylko minimalnie bardziej miękkie i gładkie, aczkolwiek również z elementami chropowatej proszkowatości. Jest go znacznie więcej, niż cytrynowego, ale ma łagodniejszy smak. Śmietankowo-kakaowe, przypomina najdelikatniejszą mleczną czekoladę, jaką można sobie wyobrazić. Może nawet taką odrobinę rozpuszczającą się. Ganache było bardzo słodkie, jednak nutka kakao nie pozostawała za bardzo w tyle. To, co również było co najmniej interesujące to smak tequili. Czysto, silnie alkoholowy motyw. Łączył się ze słodyczą w bardzo udany sposób. 

W połączeniu wszystko dziwnie przyjemnie współgrało. Najpierw gorzka słodycz czekolady, za chwilę wybijała się cytryna i alkohol, podkreślony przez mleczno czekoladową słodycz, a w pewnym momencie... słona eksplozja, czyli chyba najlepszy moment. 
W momencie, gdy natrafiłam na duży kryształek soli (swoją drogą, są nierówno rozmieszczone i jak dla mnie jest ich za mało), poczułam z początku intensywny słony smak, a później silny smak słodkiej wódki, który został jakby wydobyty przez sól. 

Wszystko było tak interesujące, tak drinkowo-czekoladowe, że w pewnym momencie aż się zapomniałam, że to czekoladę jem. Mimo słodyczy jednej z warstw, nie ma tu mowy o zasłodzeniu, gdyż inne części skutecznie tę słodycz przełamują.


ocena: 9/10
kupiłam: Zdrowa Spiżarnia
cena: 16,50 zł
kaloryczność: 539 kcal / 100 g 
czy znów kupię: z chęcią

Skład: masa kakaowa, surowy cukier trzcinowy, masło kakaowe, pełne mleko w proszku, masło, tequila (6%), syrop fruktozowo-glukozowy, mleko, koncentrat cytrynowy (1%), mleko odtłuszczone w proszku, sól (0.2%), pełny cukier trzcinowy, lecytyna sojowa, wanilia, cynamon

poniedziałek, 20 lipca 2015

lody Bracia Koral Lody Jak Dawniej chałwowe

Jeszcze rok temu, jakby mi ktoś powiedział o chałwowych lodach, wytrzeszczyłabym tylko na niego oczy. Nie wiem, jak mogło się stać, że ja, wielka miłośniczka chałwy, odkryłam ten lodowy smak dopiero stosunkowo niedawno, przy lodach Grycan chałwowych. Umysł przyćmiony testowaniem lodów Grycana oraz Haagen-Dazs (także odkryte dopiero w tym roku), ograniczył mnie do jedzenia wyrobów tylko tych firm. Wciąż mam jeszcze sporą listę smaków do wypróbowania, jednak gdy tylko przeczytałam komentarz Marcina o analogicznym do wyżej podlinkowanych lodów smaku, wiedziałam już, że wszystko inne może zaczekać. 
Rozpoczęłam poszukiwania chałwowych lodów Braci Koral z serii Lody Jak Dawniej. W moim mieście - nigdzie nic, nikt nic nie słyszał. 
W końcu jednak pojechałam na kraniec Polski, gdzie lody udało mi się kupić.


Otworzyłam wielkie pudło, które pod względem gramatury zawiera jedynie ........ i od razu zauważyłam, że już na samym początku wita nas coś ładnego (powiedzmy), producent się postarał itp. Nie wiem, do mnie wszelkie takie "fale" nie trafiają, nie wpływają na to, że powiem "o, to muszą być dobre lody".
Dla mnie liczy się smak, zapach, konsystencja... Zapach? Taki jak przy mlecznych lodach z lekką sezamową nutką. Całkiem przyjemny.
Żeby zbadać dwa kolejne czynniki, musiałam już zanurzyć łyżeczkę w beżowej masie. Tak, jak się w sumie spodziewałam, jest ona miękka i delikatna. W smaku... gładka i niestety delikatna także w smaku. Chałwę było czuć, jak nic, ale na przód często wybiegał sam cukier. Przynajmniej na początku zapoznawania się z lodami. Nie sądziłam, że kiedyś to powiem, ale te lody były słodsze, niż te Grycana. Wiem, że chałwa jest słodka, zasładzająca i te Grycana takie były, ale chałwowe Koral są już słodkie w mniej chałwowy sposób.

Z kolejnymi łyżkami odkryłam w tych lodach także ewidentną mleczność. Były one nieco rzadkie (nie mylić z rozwodnieniem), a także wydały mi się dość tłustawe. Znalazł się w nich trochę maślany posmak, dla mnie raczej zbędny.
Tak, czy inaczej, z każdą kolejną łyżeczką było coraz bardziej słodko, ale sezamowi także udało się swoje pokazać. Niby nie było żadnej sezamowej goryczki, tylko taki jego słodkawy smak.

Przyznam, że mam problem z oceną tych lodów. Gdyby nie gęste, słodkie chałwowe Grycan, tym dałabym mocną dziewiątkę, jednak porównując te lody, zauważyłam, że Koral są już po prostu za słodkie (bardzo łatwo tę granicę przekroczyć, szczególnie w lodach chałwowych, bo chałwa prawie z definicji jest straszliwie słodka). Dla mnie wydały się też nieco za rzadkie, bo chałwa kojarzy mi się z czymś gęstym, solidnym.


ocena: 8/10
kupiłam: Kaufland
cena: 13.99 zł
kaloryczność: 250 kcal / 100 g
czy znów kupię: możliwe

Skład: odtworzone mleko odtłuszczone, śmietanka, cukier, chałwa 9,1% (sezam), masło, syrop glukozowy, mleko w proszku odtłuszczone, glukoza, emulgator: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, stabilizatory: mączka chleba świętojańskiego, guma celulozowa, karagen, barwnik: annato

niedziela, 19 lipca 2015

Milka Daim

Czym jest karmel? Zwykłym, palonym cukrem. Chociaż nie brzmi to jakoś szczególnie smakowicie, podbił on serca wielu osób. Często bywa mylony z toffi, co mnie osobiście irytuje, gdyż to właśnie karmel według mnie zasługuje na wyróżnienie. Najlepiej w formie twardych kawałków, nie zaś lejącej się masy. 
Batonik Daim takim właśnie karmelem jest. Czy mi smakował? O tym możecie przeczytać tutaj. Dzisiaj mam dla Was recenzję trochę podobną, ponieważ Daim odegra w niej całkiem sporą rolę. Wpis dzisiejszy jest wykańczaniem tego, co udało mi się kiedyś uszczknąć od mojej mamy. Muszę Wam zdradzić, że jeszcze wtedy strasznie cieszyłam się na tę tabliczkę, dziś mina trochę mi zrzedła. Mam zaszczyt zaprezentować Wam (wszystkim chyba już znaną) Milkę z Daim

Otworzyłam, a moim oczom ukazała się 100-gramowa tabliczka podzielona na maleńkie kostki. Osobiście wolę większe, które można rozgryzać i oglądać ich wnętrze, jednak po wyczuciu słodkiego czekoladowo-karmelowego zapachu, przestałam rozwodzić się nad wyglądem czekolady i spróbowałam ją.


Pierwszym, co poczułam była bezgraniczna słodycz. Potem doszła do tego tłustawość (i to ta nieprzyjemna - zalatująca starym, zjełczałym tłuszczem) oraz mleczność. Ta "mleczność" jest już trochę naciągana, bo jedząc tę czekoladę wcale nie myślę o naturalnym, świeżym mleku, a jakimś proszkowatym, udającym mleko tworze.
Przede wszystkim jednak słodycz, która aż drapała w gardle. Nie oszukujmy się, Milka to czekolada, delikatnie mówiąc, nie najwyższych lotów, jednak nie ukrywam, że mam do niej słabość i akceptuję jej tłustą cukrowość. Szczególnie wersji na niemiecki rynek.
Przynajmniej akceptowałam... teraz coraz bardziej mi ona przeszkadza.

W miarę, jak czekolada się rozpuszcza (a robi to dość wolno, jak na Milkę), zaczęłam natrafiać na twarde i chrupiące kawałki karmelu, które to już rozpuszczały się bardzo powoli. Ogromną przyjemność sprawiło mi chrupanie ich, przy czym trochę, ale nie nazbyt, przyklejały się do zębów.
W smaku były karmelowo słodko-gorzkie. Tak, smak, który od nich bije to właśnie charakterystyczny smak palonego karmelu, który dodawał czekoladzie odrobinę goryczki i słonawy posmak. Po paru kostkach przez pewien moment czułam tu odrobinę margaryny, ale nie potrafię stwierdzić, czy bije on od drobinek, czy od samej czekolady.

W połączeniu mamy bardzo słodką czekoladę z nawet smacznym, słonawym karmelem. Nie mogę nie wspomnieć, że to jedno z moich ulubionych zestawień smaków, jednak trochę mi brak nutki kakao w samej czekoladzie, a i od karmelu oczekiwałabym (gdyby to nie była Milka) znacznie więcej. Po może dwóch kostkach w samej czekoladzie zaczęłam wyczuwać stęchłą nutę, czego w sumie jeszcze parę miesięcy temu w Milce nie wyczuwałam.
Powiem tak: wersja na polski rynek jest po prostu obrzydliwa, ta natomiast, jak na tę kategorię czekolad, jest nawet smaczna.
Biorąc pod uwagę cenę, smakowe zestawienie i przede wszystkim milkowatość (kupując Milkę chyba się na to godzimy, prawda?), wystawiam ocenę, która niektórym może wydać się niedorzeczna, oburzyć ich, a inni pewnie mi przyklasną. 


ocena: 7/10
kupiłam: sklep z niemiecką żywnością (moja mama kupiła)
cena: 3.50 zł (chyba, po tyle tam chodzą)
kaloryczność: 530 kcal / 100 g 
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku (z mleka), olej palmowy, tłuszcz mleczny, migdały (1%), pasta z orzechów laskowych, odtłuszczone mleko zagęszczone słodzone, emulgator (lecytyna sojowa), sól, częściowo demineralizowana serwatka w proszku (z mleka), aromaty

sobota, 18 lipca 2015

lody na patyku Magnum Almond

Lody na patyku w polewie mają to do siebie, że najlepiej smakują, kiedy je się je po kolei, zaczynając od polewy, na lodzie kończąc. To jest właśnie powód, dla którego, od tych lodów szczególnie, oczekuję pewnej jakości. Czekolada musi być dobra, bo zgryzając ją, chcę czuć, że to właśnie czekolada, a nie chrupiące czekoladopodobne coś. Lód, który potem pozostaje, także nie może być "śmietankowym chłodzidłem". Ma mieć smak, który by ładnie komponował się z czekoladą. 
Wymagania wydają się całkiem przyziemne, jednak możecie mi wierzyć, że mało jest lodów, które potrafią im sprostać. Klasyka Magnuma może służyć za przykład takiego loda doskonałego. 

Co jednak, kiedy zwykła czekolada i zwykły lód to za mało? Ja postanowiłam sięgnąć po wersję z migdałami, jako, że te bakalie wręcz uwielbiam. Magnum Almond, to lód waniliowy w polewie z mlecznej czekolady z migdałami. Połączenie wciąż proste, jednak tu sprawy zaczynają się gmatwać. 


Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, oburzyło i od razu zadziałało na niekorzyść dla oceny loda, była jego wielkość. Wszystko jest niby tej samej wielkości, co klasyk, ale... 

Migdały swoje ważą (rozwinę tę myśl w dalszej części, na razie pozostanę przy nich) i jest ich całkiem sporo. Nie obraziłabym się, gdyby było ich jeszcze więcej, ale taka ilość w sumie wystarczy. Kawałki posiekanych migdałów są słusznych rozmiarów, czuć ich wyrazisty, jakby lekko prażony smak. Są wtopione w grubą warstwę mlecznej czekolady, chociaż trochę przebijają się. Chrupiące i niezbyt twarde. Są ciekawym dodatkiem, jednak tylko i wyłącznie dodatkiem, biorąc pod uwagę ich ilość. Może to i dobrze, bo miałam okazję delektować się pyszną, mleczną czekoladą. Przeważał w niej smak mleczny właśnie, z dodatkiem kakao, a słodycz była bardzo zrównoważona. Gdy warstwę czekolady zgryzałam, oddzielała się z charakterystycznym chrupnięciem i była dość twarda, a w ustach stawała się gładka i powoli rozpuszczała się. Była to właśnie kremowo rozpuszczająca się czekolada, która w lodach często bywa zastąpiona tłustą i pozbawioną, nieroztapiającą się polewą. Magnum pod tym względem zdecydowanie przebija konkurencję, o ile o jakiejkolwiek konkurencji można mówić. 

Kiedy już po czekoladzie nie zostało ani śladu, zabrałam się za waniliowego loda, w którym jakieś tam czarne, waniliowe kropki można było spotkać. Lód jest gęsty i idealnie gładki, choć także bardzo tłusty. 

W smaku dość słodki, lecz nie mogę go nazwać przesłodzonym. Ta słodycz wydała mi się w dość sporej mierze waniliowa, a zarazem całość masy była jakby mniej waniliowa od wersji podstawowej. Zdecydowanie smak wanilii mógłby być jeszcze silniejszy. 
Tak jak w czekoladzie, wyraźnie czuć tu mleczność, co działa na korzyść. 
Niestety, nie zdążyłam się wczuć tak, jakbym chciała, a już natrafiłam na patyk. Właśnie, migdały nieco dla siebie od gramatury uszczknęły, w efekcie czego mamy mniej loda w lodzie. 
Szukając czegoś waniliowego, dla ochłody, trafiłam na, jak to się mówi, figę z makiem.

Magnum Almond to smaczny lód, który jednak wydaje się być nieco gorszy od wersji classic, z pyszną, mleczną czekoladą, w której kakao nie pożałowano i dodatkiem migdałów. Polewa jest tu według mnie smakowym ośrodkiem, gdyż samego loda, w stosunku do tego wszystkiego, jest dziwnie mało. 


ocena: 7,5/10
kupiłam: osiedlowy sklep
cena: 4.99 zł
kaloryczność: 330 kcal / 100 g, (lód 120 ml, 86 g) - 280 kcal
czy kupię znów: nie

Skład: odtworzone odtłuszczone mleko, cukier, masło kakaowe, preparat serwatkowy (mleko), migdały, olej kokosowy, odtłuszczone mleko w proszku, syrop glukozowy, tłuszcz mleczny, syrop glukozowo-fruktozowy, miazga kakaowa, emulgatory (E 471, E 442, E 476), stabilizatory (E 410, E 412, E 407), kawałki wanilii, aromaty, barwnik (E 160a)

piątek, 17 lipca 2015

Lindt Exotic Papaya mleczna z kremem mlecznym i papają

Jakiś czas temu trzymałam w rękach lindt'owskie nowości, przy firmowym stoisku Lindt'a w złotych Tarasach. Nie mogłam zdecydować się na jakiś jeden konkretny smak,  ale w końcu stwierdziłam, że jagody acai smakują pewnie w jakimś stopniu jagodowo i ten właśnie smak kupiłam. Później jednak, czytając komentarze o nowych smakach, wyłapałam że chyba jeszcze nikt ich nie próbował, a przynajmniej nie ma recenzji tych smaków. Dlatego wydały mi się tajemnicze, a co za tym idzie, od razu o wiele bardziej interesujące. Nie na tyle, żeby samej kupić, ale na tyle, żeby pomęczyć nimi tatę, do którego przyjechałam na początku lipca.
Nie musiałam długo czekać na to, żeby kupił oba pozostałe smaki.

Lindt Exotische Fruchte Papaya, czyli czekolada mleczna z nadzieniem z papai i kremem mlecznym, poszła pod lupę jako pierwsza, dlatego, że... sama nie wiem, zobaczyłam w składzie 3%papai i 1% koncentratu z niej, czyli owoców było więcej, niż w wariancie z mango.

Papaje jadłam góra dwa razy w życiu i pamiętam, że była ona słodko-mdła, ale może trafiłam na niedojrzałą, czy coś. Smakowała mi w zasadzie, ale chyba nie ma owocu, który by mi nie smakował.

Kiedy otworzyłam zgrabne opakowanie, utrzymane w wakacyjno-egzotycznych klimatach i słonecznych barwach, i wzięłam się za sreberko, poczułam bardzo smakowity zapach. Była to niewątpliwie mleczna czekolada, taka z kakaową nutką i ogromną ilością świeżego mleka. Był to zapach podobny do kinderek, albo raczej zapach starszego, dostojniejszego ich brata.

Połamałam podłużną tabliczkę na kostki (zdjęcie jednej zadebiutowało nawet na instagramie) i przegryzłam na pół, by przyjrzeć się przekrojowi. Oczywiście: gruba warstwa czekolady, sporo białego nadzienia i trochę ciemnożółtego nadzienia płynnego z papai. Zauważyłam przy tym, że czekolada jest dość miękka, nieprzesadnie, ale wiadomo - trzasków tu nie znajdziecie. 

Gdy czekolada zaczyna się rozpuszczać, to już wiemy, z czym mamy do czynienia. Krótko mówiąc: lindt'owska jakość, a trochę dłużej - doskonała, kremowa i bardzo słodka czekolada, z wyrazistą i  silną mlecznością, a także z solidnie wyczuwalnym kakao. 
W końcu kostka "załamuje się", a bokami wypływa nadzienie, wraz z owocowym, dość orzeźwiającym, smakiem. Uświadczymy tutaj silną słodycz, ale i równie silny kwaskowaty posmak. Nie jest to nic sztucznego i obrzydliwego, a wciąż przyjemna kwaskowatość owoców. Z początku jakby nuta dojrzałej pomarańczy, a potem, to na co liczyłam, czyli właśnie papaja. Jeszcze w sklepie byłam pełna obaw, że ten smak będzie przytłumiony, ale wręcz przeciwnie, wydał mi się wzmocniony. Ten egzotyczny owoc, a raczej jego smak, był podbijany przez cukier i cytrynowy posmak. Wypadło to bardzo pozytywnie, bo z tego co pamiętam, papaja (którą ja jadłam przynajmniej) była bardziej nijaka. Tej części nadzienia nie jest zbyt dużo, więc w końcu tropikalny smak zanika, a nasila się mleczność. Połączenie tego skojarzyło mi się z mleczno-owocowymi koktajlami, które schładzają równie dobrze jak lody.

Mleczny smak wydaje się być mlekiem, zamkniętym w kostce, właśnie mlekiem, a na pewno nie śmietanką. Ta warstwa jest gruba i kremowa, tłustawa, przy czym zaczęłam się trochę zastanawiać, czy nie zbyt tłustawa. Pojawiło się tu coś, co zidentyfikowałam jako mikroskopijne kropeczki, jednak ich pochodzenia dalej nie znam i wolę nie znać (mleko w proszku?).Trzeba brać namiar, że krem mleczny jest straszliwie słodki i nie ma tu już owocowego kwasku. 
W końcu mleko z nadzienia łączy się z charakterną czekoladą, również bardzo słodką, ale ze smakiem podbijanym przez wcale niemałą dawkę kakao.

Całość odebrałam jako smaczną, w końcu wiadomo, to Lindt. Wydała mi się bardzo słodka, na tyle, że cała tabliczka byłaby chyba nie do zjedzenia na raz (nie wiem, nie próbowałam zjeść całej), pod koniec którejś tam kostki z kolei czułam się nieco zasłodzona i słodycz wydała mi się wręcz odrobinę muląca. Owocowy smak jest dość orzeźwiający i przyjemny, ale papaję wolałabym chyba w nieco innej formie, niż to płynne nadzienie. Mimo to, warta spróbowania.


ocena: 8/10
kupiłam: dostałam (ale tata kupił chyba w Carrefour)
cena: 
kaloryczność: 507 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, pełne mleko w proszku (15%), cukier inwertowany, miazga kakaowa, papaja (3%), odtłuszczone mleko w proszku (3%), olej palmowy, koncentrat soku z papai (1%), syrop glukozowy, koncentrat soku cytrynowego, lecytyna sojowa, laktoza, naturalne aromaty, pektyny (substancja zagęszczająca), wanilina