poniedziałek, 31 lipca 2017

Rococo Gold Frankincense & Myrrh ciemna 65 % z pomarańczą, kadzidłem, mirrą i złotem

Zastanawialiście się kiedyś, co łączy olibanum i mirrę? Nie? Jakoś mnie to nie dziwi. Jedno i drugie to wonna żywica. To najpopularniejsze kadzidła używane przez religie monoteistyczne, i o ile mirra od razu kojarzy się z trzema królami i narodzeniem Jezusa (a przecież była także używana jako przyprawa, lekarstwo itp. - samo słowo "mirra" oznacza "gorzki"), tak pewnie zachodzicie w głowę, czym do jasnej Anielki jest olibanum. Prawdziwym kadzidłem, a czym! I to dosłownie, bo właśnie od słów "franc encens", czyli "prawdziwe kadzidło" wzięła się tego angielska nazwa - frankincense. To jest to kadzidło używane w kościołach. Taak, czekolada poszerza wiedzę we wszystkich kierunkach - jako ateistka dopiero przy tej tabliczce o tym wszystkim sobie poczytałam, jednak nawet ja mam tylko jedno skojarzenie, gdy do wspomnianych rzeczy dolatuje jest złoto. Dary trzech króli dla Jezusa ponad dwa tysiące lat temu obrosły w wiele mitów, podobne dary od Kimiko dla Kimiko... zaowocowały recenzją, ponieważ znalazły się w tabliczce niezwykłej czekolady.

Rococo Gold Frankincense & Myrrh Dark Chocolate to ciemna czekolada o zawartości 65 % kakao z pomarańczą, kadzidłem, mirrą i złotem.

Po otwarciu pięknego opakowania poczułam przede wszystkim zapach pomarańczy (na granicy naturalnego, a takiego "galaretkowego") oraz słodkiej czekolady. Kadzidlano-kadzidełkowe nuty może gdzieś w tle nieśmiało się zaznaczały, ale ogólnie zapach wydał mi się zwyczajny, wręcz przeciętny.

Tabliczka bardzo spodobała mi się z wyglądu, zarówno jeśli chodzi o podział na rządki, jak i intensywny, głęboki ciemny kolor. Płatek jadalnego złota był mi jednak obojętny.

Przy łamaniu czekolada trochę trzaskała, ale mimo twardości była dość uległa. W ustach rozpływała się idealnie gładko, kremowo, raczej tłusto, ale i tak pozostawiała lekko wysuszający efekt.

W smaku czułam nieco bardziej rozwinięte nuty zapachu.
Zaraz po zrobieniu kęsa czułam bowiem silną słodycz i głównie pomarańczę. Ta pierwsza natychmiast kojarzyła mi się z wytrawnym, ciemnoczekoladowym sosem. Wraz z kolejnymi kęsami opisałabym to jako takowy sos zrobiony z dużą ilością miodu i kakao w proszku (nie chodzi mi o to przemysłowe, odtłuszczone).

Na szczęście wszystko to było podbudowane dość silną, lecz wciąż raczej o subtelnym charakterze, gorzkością. Łączyła w sobie kakao o orzechowym wyrazie, pewną korzenność i smaczek skórki pomarańczowej. Ta skórka nie była czystą skórką-skórką, bo ogólnie pomarańcza w tej czekoladzie wydała mi się bardziej galaretkowata. O dziwo nie był to minus, smaczek ten wyszedł w miarę naturalnie (jak na coś, co trochę przypomina).

Cały czas właśnie pomarańcza dominowała - do pary z przesadzoną słodyczą o nieco miodowym wydźwięku. Mimo przesłodzenia, gorzkość stała tu na dość wysokim poziomie - czyżby to zasługa mirry? Kadzidła jako takiego nie czułam, ewentualnie taką lekką korzenność, ale o "smaku zapachu kościoła" nie ma mowy. Jeśli jakiś był, skutecznie zagłuszyła go pomarańczowość.
Kadzidlana nuta o wiele lepiej wyszła w Zotter Sacramental Wine and Frankincense / Messwein und Weihrauch - tam, choć też za delikatnie, była wyczuwalna; w Rococo prawie w ogóle.

Dodatek jadalnego złota był oczywiście tylko dla oka, bo nawet nie zauważyłam, kiedy zniknęło - tak cieniutkie było (a tak swoją drogą, kiedyś widziałam wódkę z jadalnym złotem - ona to dopiero fajnie wyglądała, bo przez szkło te kawałki wyglądały na ogromne). Otrzymałam więc przesłodzoną pomarańczową czekoladę z nieśmiałymi, całkiem przyjemnymi nutkami. Nie żałuję, że spróbowałam, ale nie polecam.


ocena: 6/10
kupiłam: zamówienie przez e-mail
cena: 28,50 zł (za 70 g)
kaloryczność: 534 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, kakao w proszku, olejek ze słodkich pomarańczy (sweet orange oil), lecytyna sojowa, olejek kadzidłowy, olejek mirrowy, płatek 22-karatowego złota

niedziela, 30 lipca 2017

Favorina Spiced Biscuits ciastka korzenne

Zimą chciałyśmy z Mamą znaleźć jakieś dobre ciastka korzenne, więc kilka paczek uzbierałyśmy. Skończyło się jednak tak, że otworzyła Tago beze mnie i powiedziała, że są tak cukrowo-tłuste, że na pewno mi nie posmakują, a ja nie miałam powodów, by jej nie wierzyć. Po spróbowaniu ciastek Lotus, które dostałam od Taty, nie miałam już ochoty na tego typu ciastka, więc razem z resztą lotusów oddałam mamie gigantyczne pudło ciastek z płatkami migdałów z Aldi, które również podarował mi Tata. Tak naprawdę, tych z Aldi pozbyłam się ze wzgląd na gramaturę, bo wiedziałam, że 300g i tak nie zjem, a w dodatku "coś tam, coś tam". Wiedziałam bowiem, że czeka mnie dwa razy tyle ciastek korzennych... tylko, że z Lidla, o których słyszałam same pochwały i że są to najlepsze ciastka korzenne.

Favorina Spiced Biscuits to ciasteczka korzenne marki własnej Lidla.

Po otwarciu poczułam smakowity zapach korzenności (z cynamonem na czele) oraz wypieczoności. Jeśli o ten pieczony wątek chodzi, to kojarzył się trochę ze skórką chleba, jednak... w tym przypadku był pozytywny, a nie jak w przypadku Lotusa kojarzący się z biedną, przypaloną kurą.

Nie podoba mi się sposób pakowania, bo ciastka umieszczono w paczce po prostu w trzech kolumnach, a ja o wiele bardziej wolałabym jakieś "korytka", np. jeszcze z folią, no ale dobra tam... Ucieszyłam się, że i przy takim sposobie nie były połamane, ale w sumie nie ma w tym nic dziwnego biorąc pod uwagę, że były dość grube, solidne i twardawe. Robiąc gryza odbierałam je jako twarde, ale jedząc już nie. Chrupiące, nieco kruche, ale nie kruszące się, w ustach dość szybko miękły na papkę, trochę oblepiając zęby. Nie było w nich żadnych kryształków cukru czy coś.
Pozostawiały tłustą warstewkę oraz okruszki na palcach, ale gdy je jadłam, raczej nie nazwałabym ich tłustymi. Wydały mi się natłuszczone odpowiednio, ale... jakby troszeczkę zawilgocone przez olej. Tak to odebrałam i muszę podkreślić, że nie było w tym nic aż tak obrzydzającego, ale takie "takie małe meh".

Pozwoliłam sobie tak rozpisać się o strukturze, bo niestety smak nie dał mi pola do popisu. Były bowiem strasznie przesłodzone. W pierwszej sekundzie poczułam, że wypieczono je porządnie, ale nie przesadnie, a zaraz potem nadeszła korzenność. Był to głównie cynamon, do którego bardzo szybko dołączała słodycz i tylko nasilała się. Do tego stopnia, że gdy kończyłam pierwsze ciastko, nie wydawało mi się nawet jakoś specjalnie korzenne, a trochę cynamonowe i głównie po prostu słodkie. Takie... łagodne, maślano-olejowe bliżej nieokreślone ciastko. Niby korzenne, ale jakieś takie...
Drugie spróbowałam z herbatą. Niestety, z nią było jeszcze gorzej, bo stłumiła cynamon, a słodycz wyolbrzymiła (pewnie na zasadzie kontrastu). Jedząc z herbatą miałam wrażenie, że jem takie najzwyklejsze herbatniki, które ktoś zrobił byle jak, "aby było słodko".

Ciastka nie były okropne. Miały nawet chwilę, w którym były przyjemne - rzeczywiście korzenne. Mówię tu o pierwszej chwili, a także o smakowitym zapachu. Niestety, wszystko to gonił, doganiał i obezwładniał cukier. Nie do tego stopnia, bym miała je nazwać cukrowo-cukrowymi z cukrem, ale do tego, żeby odebrać charakterną korzenność i bardzo szybko znudzić konsumenta.
Większość paczki trafiła do mojej Mamy, a ja doszłam do wniosku (jej w sumie smakowały, ale też nudziły), że ciastka korzenne, podobnie jak krówki, lubię obecnie tylko teoretycznie, bo ich autentyczny smak chyba nie potrafi mnie usatysfakcjonować. Może za wiele oczekuję od "kupnych" rzeczy, ale ej! Kiedyś potrafili zrobić smaczne słodycze, a teraz...? Dobrze, że mam czekolady.


ocena: 6/10
kupiłam: Lidl (moja Mama kupiła)
cena: -
kaloryczność: 483 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: mąka pszenna, cukier, tłuszcz palmowy, syrop glukozowo-fruktozowy, 1 % przyprawy (zawierają cynamon i aromat), sól, lecytyna sojowa, substancje spulchniające: węglany sodu, węglany potasu

sobota, 29 lipca 2017

Sol & Mar Helado de Turrón lody z nugatem migdałowo-miodowym

Do dziś opisywanych lodów jakoś wyjątkowo długo nie mogłam się zabrać. Kupiłam je trochę pod wpływem chwili dawno temu, a potem jakoś... popatrzyłam na ilość dosładzaczy w składzie, doszłam do wniosku, że przecież nie lubię rzeczy ze "sklepowym" miodem, bo zazwyczaj jest strasznie słodki i sztucznawy, więc zaprosiłam na te lody Mamę. Ona jednak uznała, że powinny mi smakować, bo "są bardzo migdałowe (dla niej aż za bardzo, a za mało miodowe) i mało słodkie", więc... jednak się skusiłam.

Sol & Mar Helado de Turrón to "lody z Turrón - nugatem migdałowo-miodowym i migdałami.
Kupiłam je w Lidlu podczas tygodnia hiszpańsko-portugalskiego w 500-mililitrowym opakowaniu, co przekłada się na 415 g.

Po otwarciu poczułam migdały, mleko i silną słodycz kojarzącą się z toffi-karmelem.

Lody okazały się dość gęste, ale niestety na taki za bardzo zagęszczony sposób, topiły się powoli, ale były zdecydowanie bardziej miękko-gumiaste niż np. Haagen-Dazs.

W smaku były mleczno-migdałowe, i myślę tu o prażonych migdałach, co w pierwszej chwili wydało mi się bardzo smakowite, ciekawe, jednak z kolejnymi łyżeczkami odbierałam to jako coraz bardziej mdłe. W dodatku czuć w nich było "bliżej nieokreślone coś" (jeszcze nie sztuczność, ale już jej zalążek).
Nic dziwnego, w końcu robiło się coraz bardziej słodko. W pewnym momencie, gdy trafiłam na kropelkę czegoś złotego (miodu?),  poczułam, że mam dość. Może nie było tu cukrowości, ale z nasileniem słodyczy w stosunku do łagodnego bazowego smaku przesadzili. Nie czułam tu wyraźnego smaku miodu, tylko wszechmocną słodycz.

Posiekane migdały okazały się nijakie. Drobinki były tak małe, że cały ich smak gdzieś uciekł i tylko  dodatkowo nakręcały słodycz. Wzmocniły ją do stopnia, który przy pierwszych łyżeczkach wydawał się niemożliwy... A jednak.

Nie zjadłam do końca tego, co dostałam od mamy - wyrzuciłam resztę bez specjalnych wyrzutów sumienia. Według niej lody "wcale nie były takie słodkie" (ale Ona uwielbia waniliowe lody Grycan, których słodyczy ja bym pewnie nie podołała), ale według mnie były zdecydowanie za słodkie i jakieś takie... Nijakie. Rzeczywiście nawet nie cukrowe, ale słodko nijakie. Niby czuć migdały, ale w okropnie słodko-mdłym otoczeniu. Dodatek kawałków migdałów był beznadziejny. Po co je słodzić? Ja bym tu raczej widziała duże kawałki solonych migdałów - to mogło by wyjść smakowicie, albo przynajmniej przełamało by słodycz, której nawet prażona nuta migdałów nie dała rady.
Nie były tragiczne. Aspirowały do bycia ciekawymi, ale wyszły okrutnie przeciętnie.

Nie mogłam uwierzyć, że zrobił je ten sam producent, co pyszne Sol & Mar Helado Dulce de Leche. Ostatnio znowu do nich wróciłam, i co prawda znowu sobie soliłam (by mieć smak "solony karmel"), ale one były po prostu o niebo lepsze jakościowo, z porządną śmietankową bazą, a nie głupio zagęszczone, więc to nie kwestia zmiany mojego gustu. Turron po prostu nie wyszły.


ocena: 5/10
kupiłam: Lidl, tydzień hiszpańsko-portugalski
cena: 7,77 zł
kaloryczność: 256 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: mleko odtłuszczone, 17 % nugat (prażone migdały, cukier, miód, syrop glukozowy, emulgator: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, białko jaja w proszku), śmietanka, syrop glukozowo-fruktozowy, 8 % posiekane słodzone migdały (migdały, cukier), miód, cukier, mleko w proszku odtłuszczone, barwnik: karmel amoniakalno siarczanowy, emulgator: mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, stabilizatory: guma guar, guma celulozowa, karagen; sól, aromat

czwartek, 27 lipca 2017

Manufaktura Czekolady Kolumbia 85 % ciemna

Fakt, że z kolumbijskiego kakao jadłam dotąd trzy czekolady nie byłby specjalnie istotny, gdyby nie to, że były to akurat moje trzy ulubione marki(Zotter Labooko Colombia 75 %, Domori Teyuna Colombia 70 %, neapolitanka Pralus Colombie 75 %). To już ciekawy przypadek. To prawda, że obecnie do tej trójcy ulubieńców doszły także inne, ale i tak wywołało to u mnie szeroki uśmiech. Nastrój ten został jeszcze polepszony, gdy nastał dzień degustacji czekolady o wyższej zawartości kakao niż te trzy wspomniane... w dodatku stworzonej przez markę także ulubioną. Żyć, nie umierać!

Manufaktura Czekolady Kolumbia 85 % to czekolada ciemna o zawartości 85 % kakao pochodzącego z Kolumbii.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach dymu, w tym może też wędzony motyw, tytoń oraz po prostu paloność (no... może czołgającą się pod kawę). Ewidentnie czułam też nuty owocowe, ale bliżej nieokreślone. Tak, jakby gdzieś kryła się czarna porzeczka...? Może coś cytrusowego?

Przełamałam, a czekolada głośno trzasnęła. Wydała mi się krucha, a w ustach rozpływała się dziwnie, bo minimalnie lepiąco, dość szybko i głównie szorstko. Nie była to jednak typowa szorstkość Manufaktury Czekolady, którą uwielbiam, a taka przypominająca chrzęszczący piasek i/lub cukier. To w sumie nie minus, tylko po prostu fakt.

Wbrew dymnej woni, najpierw poczułam owoce w wydaniu lekko kwaskowatym. Były podbijane przez nieco cierpką gorzkawość kawy, ale najpierw to one skupiały uwagę. Na pewno czułam porzeczki - zarówno czerwone, jak i czarne z przewagą tych pierwszych. Wydały mi się dosłodzone smakiem granatu, a z kolei w tle ich kwaskowaty charakterek podkreślał wątły cytrusowy motyw. 

W końcu jednak gorzkawość zaczęła odgrywać coraz większą rolę. Raz i drugi przewinęły się w niej nuty grejpfruta i jakby niedojrzałych jeżyn, ale były to nuty bardzo ulotne. Smak bardzo szybko prawie zupełnie zdominowała kawa. Taka mocno palona, trochę odymiona i wyrazista. Łącząc się z owocami dała efekt kawy o owocowej nutach, a więc lżejszej, ale wciąż wyrazistej. Przy tym na wierzch wyszła także słodycz, która okazała się zaskakująco silna jak na 85 % kakao, choć nie przesadzona. 

W dymie i paloności doszukałam się nut podchodzących pod jakieś takie suszono-palone liście, coś w tych klimatach. Próbując to nazwać błądziłam wokół przypraw, ziół, tytoniu... może nawet jakiś palonych orzechów. Aż do teraz nie umiem tego nazwać. Na opakowaniu jest napisane, że czuć "aromat zielonej herbaty Matcha", ale nie zgadzam się z tym. Coś suszono-ziołowo-przyprawowego tak, ale herbata Matcha nie. 

Na koniec jednak wracał ten soczyście owocowy motyw oraz smak kawy. Po zjedzeniu z posmakiem tych porzeczek, granatu i cytrusów oraz kawowej paloności pozostałam na jeszcze bardzo długo. 

Mimo tych wszystkich dymnych, palonych i gorzkawych nut, czuć, że kakao wcale nie było za mocno prażone, co pozwoliło rozwinąć się owocowym nutom. To za ich sprawą kompozycja wydała mi się całkiem słodkawa, ale na odbiór jej jako takowej na pewno przełożyła się też nieco "cukrowa" konsystencja, za co ocenę trochę obniżam. Muszę jednak przyznać, że była mniej słodka, a bardziej czysto kakaowa od innych jedzonych kolumbijskich tabliczek. Czekolada ma więc potencjał na dychę, bo jest prosta, a przy tym głęboka i wyrazista (ach ta kawa i owoce).


ocena: 9/10
kupiłam: foodieshop24.pl
cena: 17 zł (za 50 g)
kaloryczność: 577 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: ziarna kakao, cukier

środa, 26 lipca 2017

SuroVital CoCoa Czekolada Kokosowa "mleczna" surowa 45 % z Peru

Ostatnio przypomniałam sobie, jak dobre czekolady ma polska firma Surovital - przy okazji ciemnej surowej Wiśnia-Acai. Postanowiłam, że z czasem spróbuję większość tabliczek z ich asortymentu, bo są ciekawe, a tak się złożyło, że na ten dzień zaplanowałam podwójną ciekawostkę, bo czekoladę kokosową zrobioną z takich składników, że śmiało mogę powiedzieć, że to mój pierwszy raz z czymś takim.

SuroVital CoCoa Czekolada Kokosowa to "mleczna" surowa czekolada kokosowa o zawartości 45 % masy kakaowej (kakao criollo z Peru nieprażone) z cukrem z kwiatu z palmy kokosowej.

Po otwarciu opakowania poczułam silny zapach kokosa. Nie był to jednak kokos powszechnie spotykany w słodyczach, a bardziej orzechowy, z silnym motywem oleju kokosowego. Olej ten był tu bazą, choć przyznaję, że zanim sprecyzowałam, że to właśnie on, moje myśli błądziły koło karmelizowanych, prażonych wiórków czy takich maślano-podsmażanych kokosanek (albo raczej mojego wyobrażenia o nich, bo kokosanek nigdy nie jadłam, ani tym bardziej nie wąchałam). To był intrygujący i smakowity zapach.

Czekolada miała równie interesujący kolor, bo beżowy, a w przekroju było widać (albo mi się wydaje) sproszkowane mleczko kokosowe. Okazała się bardzo twarda, trzasnęła, mimo że już w dłoniach była tłusta.
W ustach rozpływała się w tempie umiarkowanym, średnio gładko na sposób wodnisto-oleisty. Wydawało mi się, że zostawia tłuszcz na ustach, ale o dziwo mnie to nie obrzydziło (a jestem czuła na nadmiar tłuszczu).

W smaku od pierwszej chwili poczułam silną słodycz i równie silnego kokosa. Słodycz miała subtelny, lekko karmelowo-ochładzający wydźwięk, ale nie obraziłabym się, gdyby i tak była choć odrobinkę słabsza. Nie znaczy to jednak, że czekolada była przesłodzona.

Kokos na szczęście bardzo szybko zaczął się nasilać i rozwijać na różne strony. Wraz z nieśmiałym akcentem kakao przywodził na myśl orzech kokosowy, za czym chowała się jakby zamglona gorzkawość.
Tłustość wraz z intensywnym smakiem dała maślano-mleczny efekt. Wyraźnie czułam słodkawe, wręcz śmietankowe mleczko kokosowe i olej kokosowy. Przy tych nutach w tle pojawiała się sugestia kwasku - zakładam, że olej kokosowy i surowe kakao wzajemnie podkreślały swoje kwaskowate nuty, chociaż... możliwe, że to po prostu duet mleczka i surowego kakao, bo przecież oleju kokosowego w składzie nie ma. A w smaku odegrał tak istotną rolę! I to jako ten smakowity olej kokosowy, który rzadko trafia się w słodyczach.

Całość była niezwykle kokosowa, naturalna jak niewiele innych kokosowych słodyczy. Właściwie powiedziałabym, że była to najbardziej naturalnie kokosowa czekolada, jaką jadłam - i to kokosowa inaczej. Dzięki tej czekoladzie, zamiast smaku tradycyjnych wiórek, można zapoznać się z walorami oleju i mleczka kokosowego, w których odbiorze na pewno ogromne znaczenie miało surowe kakao. Samo w sobie może nie było aż tak wyraziste, jakbym chciała, ale... ustąpiło miejsce smakowitemu kokosowi i zakładam, że tak właśnie miało być (w końcu to taka "mleczna" czekolada).

Osobiście wolałabym trochę mniej słodyczy, mimo jej głębi i smakowitości. Muszę jednak przyznać, że to jedna z nielicznych rzeczy na słodko, w których smak oleju kokosowego aż tak mi pasował. Używam go w kuchni (jak już coś trochę podsmażam, to właśnie na nim), ale akurat "na słodko" jakoś mi wcześniej nie leżał. Ta czekolada... pokazała mi, że może być tłusto, słodko, z olejem kokosowym i naprawdę pysznie, bo właśnie kokosowo i ciekawie.


ocena: 9/10
kupiłam: aleeko.pl
cena: 10,90 zł (50 g)
kaloryczność: 599 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie wykluczam

Skład: cukier z kwiatu palmy kokosowej, tłuszcz kakaowy, nieprażone ziarno kakaowa, sproszkowane mleko kokosowe 10%, wanilia Bourbon

wtorek, 25 lipca 2017

wafelki E.Wedel CzekoWafel, Kopernik Wafel Teatralny classic

Nie lubię Wedla, czekolady tej marki nigdy mi nie smakowały i nie ciekawiły mnie, a teraz to już w ogóle nie mam najmniejszego zamiaru próbować którejkolwiek, ale akurat o wafelkach słyszałam pozytywy i z racji testu wafli, postanowiłam spróbować. Początkowo chciałam go wrzucić w ramach "serii kakaowców", a także jako "część przejścia do innej serii", ale okazało się, że nie bardzo się w tę serię wpisuje. Nie znam się na wafelkach, bo nigdy specjalnie nie ciągnęło mnie do nich, ale wpadłam na inny pomysł. Sama nie wiem, co też parę miesięcy temu przyszło mi do głowy, by robić jakieś ich testy na bloga, ale uznałam, że jak już robić, to porządnie. Zwłaszcza, że do pomocy miałam Mamę, która lubi tanie, sklepowe słodycze-zasładzacze i po odkrojeniu sobie części do spróbowania, te niechciane właśnie do niej trafiały. Z bohaterami tej recenzji wyszło jednak... ciekawie.

E. Wedel CzekoWafel to "wafel z kremem orzechowym arachidowym w ciemnej czekoladzie".

Po otwarciu opakowania poczułam zapach bardzo słodkiej ciemnej czekolady z akcentami trochę michałkowo orzeszkowym i waflowo stetryczałym (nie nieświeże; bardziej neutralne niż nieprzyjemne).

Wafel okazał się twardy, bardzo konkretny w pozytywnym tych słów znaczeniu; czekolada trzymała się go mocno, więc nie doznał żadnych uszczerbków podczas wyciskania go z opakowania (które gdyby było koszulką, pewnie byłoby za małe o przynajmniej dwa rozmiary).
Jak się potem okazało warstwy waflowe, były cienkie, a mimo to (pewnie dzięki ich ilości) świetnie chrupały i nie kruszyły się. Rozdzielały krem na warstwy o trafionej grubości, bo właśnie dzięki takiej formie aż tak nie przeszkadzała jego tłustość. Czułam ją, owszem, ale waflowe części uporały się z nią i twór ogólnie wyszedł raczej chrupko-suchawy (tak jak lubię).

W smaku sam wafel był tak neutralny, że aż prawie bez smaku - na szczęście także bez posmaku stetryczenia.
Krem i czekolada z wierzchu zdecydowanie przejęły stery. Gdy przegryzałam się przez całość, to czekolada dominowała. Była ewidentnie kakaowa, prawie wytrawna, ale i o wiele za słodka. W zasadzie nie była zła - ot, normalna.

Krem również był słodki, ale wnosił do całości posmak fistaszków. Był też trochę mleczno-czekoladowy, co w połączeniu z orzeszkami kojarzyło się z michałkami. Bawiąc się w rozdzielanie na warstwy, uznałam, że smakował zaskakująco michałkowo, ale jak już pisałam - w całości nadawał tylko takowego posmaku (chociaż nie jestem znawcą, takie cukierki jadłam może parę razy i to lata temu).

Wafelek okazał się naprawdę niezły. To neutralny wafel z za słodką ciemną czekoladą i przyjemnie michałkowo fistaszkowym posmakiem, który wydał mi się dobrze wykonanym połączeniem Prince Polo i Grześków. Jak Prince Polo, to w dużej mierze po prostu wafel oblany słodką ciemną czekoladą - z tą różnicą, że tu ona się nie sypie. Krem z kolei, tak jak ten z Grześków, kojarzy się z michałkami, tylko w przypadku Wedla jest on wyrazistszy i smaczniejszy, choć wciąż nie jest to taka wyrazistość, jakiej bym sobie życzyła. Niestety, całość przesłodzono. Mimo to, uważam, że to jeden z lepszych wafelków na naszym rynku, który (wafelek, nie rynek) powinien być bardziej zdecydowany, niż po prostu słodki, w smaku.


ocena: 7/10
kupiłam: Tesco
cena: 1,59 zł (za 50 g)
kaloryczność: 530 kcal / 100 g; wafel (50 g) - 265 kcal
czy znów kupię: może

Skład: czekolada ciemna 27% (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, tłuszcz mleczny, lecytyna sojowa, aromat), cukier, mąka pszenna, tłuszcz palmowy, mleko pełne w proszku, serwatka w proszku, miazga z orzeszków arachidowych 4%, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, mąka żytnia, olej słonecznikowy, jaja w proszku, maltodekstryna, lecytyna sojowa, sól, substancje spulchniające: wodorowęglan sodu, wodorowęglan amonu, pirosiarczyn sodu; aromat

--------------

Kopernik Wafel Teatralny classic to "wafel przekładany kremem arachidowym (53 %) oblany czekoladą ciemną", którego producentem jest toruński Kopernik.

Po otwarciu poczułam zapach taniego wafelka, a więc mieszaninę przeciętnej pseudo-czekolady i netralnej waflowości na granicy stetryczenia oraz całkiem smakowity motyw orzeszków ziemnych.

Po przekrojeniu wydawało mi się, że kremu nie pożałowano, ale kiedy ugryzłam kawałek, poczułam się zapchana suchym waflem. Przy gryzieniu nic się nie osypywało (mimo że jak widać, okropnie zgniótł się w mojej torbie), a wafelek w zasadzie był chrupki, ale było w tym coś takiego... sucho-lepiąco-zapychającego. Krem okazał się tłusto-proszkowy i w trakcie jedzenia zagłuszał go sam wafel, którego warstwy były chyba po prostu za grube.

W smaku do głosu najbardziej dochodziła podła czekolada z wierzchu, która smakowała cukrem, margaryną i trochę kakaowo, więc po prostu tanio i paskudnie oraz niezbyt dobrze wypieczony wafel o praktycznie żadnym smaku. Podchodził pod karton, stetryczenie, ale w sumie uszedłby, gdyby jego warstw było mniej i gdyby były cieńsze.
Krem smakował fistaszkowo, cukrowo i nijako mlecznie. Było w nim coś czekoladowego, choć bardziej niż z czekoladą kojarzyło się to po prostu z mlekiem w proszku i kakao. Orzeszki ziemne było czuć, ale słabiej niż w zapachu. Krem wydał mi się bardziej cukrowo-mleczną wersją kremu z Wedla CzekoWafla, a więc prawie kojarzącą się z michałkami, ale niestety... Przy całej reszcie wypadał kiepsko, za słabo, niewyraźnie. Dziwne jednak, że to nie krem wali margaryną, a czekolada.

Nawet 1/3 nie zjadłam, bo to było po prostu złe. Tanie i niesmaczne, o złych proporcjach. Najgorszych części, czyli czekolady i warstw waflowych było tu najwięcej - tak dużo, że to głównie je się czuło (albo były tak obrzydliwe, że nie dało się na nich nie skupiać). To było po prostu beznadziejne jakościowo.
Czytałam kiedyś recenzje kulek Teatralnych, gdzie chyba właśnie na krem położono nacisk - uwierzę, że są zjadliwe, ale wafelek... Nie.

Właściwie nawet nie ma co porównywać go do wedlowskiego. Wedel - ku mojemu zaskoczeniu! - zrobił naprawdę smacznego wafelka, do którego jakości nie mogę się przyczepić, choć który zawiódł mnie trochę za mało wyrazistym smakiem, a Kopernik... chyba zakpił z konsumentów, bo zmajstrował cukrowo-margarynowy, niejadalny twór będący definicją słowa "tani", z kremem, który ma potencjał.


ocena: 2/10
kupiłam: Tesco
cena: 1,89 zł (za 46 g)
kaloryczność: 528 kcal / 100 g; wafel (46 g) - 243 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: czekolada 28 % (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, olej palmowy, lecytyna sojowa, aromat), mąka pszenna, cukier, oleje roślinne (palmowy, rzepakowy), mleko pełne w proszku, orzeszki arachidowe 3,5%, serwatka w proszku, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, olej rzepakowy, skrobia, sól, substancja spulchniająca: węglany sodu; żółtko jaja w proszku, aromat

niedziela, 23 lipca 2017

Madecasse 100 % ciemna z Madagaskaru

Eksperymenty, ciekawostki, a więc próbowanie czekolad z szalonymi dodatkami to świetna sprawa, ale często lubię po prostu postawić na coś pewnego. I nie myślę tu o tych tabliczkach, które już jadłam, ale o markach, które nie zawodzą. Sięgając po dzisiaj opisywaną byłam niemal całkowicie pewna, że będzie połączeniem Menakao 100 % Bold & PunchyMadecasse 80 %.

Madecasse 100 % to ciemna czekolada o zawartości 100 % kakao z Madagaskaru.

Po otwarciu poczułam wyrazisty, ale nie mocny jak na setkę, zapach grejpfrutów, słodkich cytrusów z nutką kojarzącą mi się jako "kwiaty cytrusów", a także dość wyraźny motyw kefiru lub kwaskowatego twarogu. Za tym wszystkim kryła się palona kawa i jakaś orzechowa nuta (jakby słonawe orzechy brazylijskie lub ziemne). Wąchając w trakcie degustacji doszukałam się jeszcze "mgiełki zapachu imbiru niczym w sushi barze", co mogłam sobie uroić, ale co bardzo trafiło w mój gust.

Lśniąca, nie taka ciemna czekolada z czerwonawym przebłyskiem (czego zdjęcia zupełnie nie oddają) była twarda, ale nie wydała mi się zbyt sucha czy coś. Sprawiała wrażenie "wypełnionej", a mimo bardzo ziarnistego przekroju, w ustach rozpływała się powoli, lepiąco-maziście i po prostu niegładko (a nie aż szorstko) pozostawiając drobinki kakao.

Z lubością wgryzłam się w grubaśną kostkę i poczułam surowy kwach zmieniający się potem w cytrusy. Pisząc "surowy" mam tu na myśli zarówno kojarzący się z surowym kakao, jak i po prostu surowy, a więc nieokiełznany, poważny, mocny. Szybka zmiana w cytrusy sprawiła jednak, że nie było w tym nic przerażającego. 

Obok pojawiły się nie za mocno palone nuty kojarzące się z kawą, a z czasem także z orzechami i kruszonym kakao. Wraz z cytrusami utworzyły zaskakująco gorzką, ale wciąż przyjemną (ja lubię gorzki smak, ale wiem, że wiele osób to odstrasza), kompozycję. 

Była to bowiem gorzkość skórek pomarańczy (te wydały mi się wręcz palone), ale także skórek cytryn. Między nimi zaplątał się grejpfrut, jednak nie wybił się na przód.

W połowie degustacji na wierzch zaczął wypływać motyw nabiału. Łagodził on cytrusową gorzkawość i kwasek, a także zabarwiał je po swojemu. Oto w ustach zaczęła się cała symfonia charakternego twarogu, jogurtu greckiego i kefiru. Była w tym pewna mleczna słodycz, ale i specyficzny kwasek oraz wręcz cierpkość. Przez moment czułam się, jakby po prostu to wszystko jadła.

Przy nabiale w tle pojawiała się kwaskowata porzeczka oraz nuta orzechów, a kakao pokazywało się od strony czysto nibsowej, a więc smakowicie kwaskowatej. 

Po czekoladzie na długo pozostawał posmak wymienionego nabiału i nibsów z nieprzesadzoną palonością. 
Ogólny charakter czekolady określiłabym jako gorzki, a główne nuty to właśnie kwaskowaty nabiał i gorzkie cytrusowe skórki. Była bardzo charakterna, wyrazista (charakterniejsza od Menakao 100 %), ale nie powinna nikogo wystraszyć. Wydaje mi się, że w odczuwaniu tych smaków ogromną rolę odegrały proporcje między miazgą, a tłuszczem kakaowym - według mnie świetnie trafione (tłuszcz pewnie podkreślił nuty nabiału, ale nie zatłuścił tego przesadnie).
Część nut była jakby wyolbrzymionymi z Madecasse 80 %, a część wydała się wręcz wyodrębniona, inne (te słodsze) zniknęły zupełnie, choć ogólnie czekolada kryła i odrobinkę subtelnej słodyczy.

Spodziewałam się czegoś bardziej madagaskarsko owocowego lub palonego (albo to i to), a tu proszę... mój ukochany nabiał + nuty owoców typowych dla kakao z Madagaskaru. Może nie była to czekolada przełomowa, ani aż tak niezwykła, ale po prostu przepyszna i jak to się mówi: nic dodać, nic ująć.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 18 zł (za 75 g)
kaloryczność:  640 kcal / 100 g
czy kupię znów: możliwe

Skład: miazga kakao, tłuszcz kakaowy

sobota, 22 lipca 2017

Georgia Ramon Broccoli & Salted Almonds biała z brokułami, solonymi migdałami i mąką migdałową

Nie da się ukryć, że moja niechęć do białych czekolad przegrywa z chęcią próbowania czekoladowych dziwadeł (bardzo smakowały mi: Modern Dwellers z łososiem, Wild Ophelia z wołowiną, grzybowy Zotter lub Naive, a to tylko te "naj"). "Brokułowa czekolada" to coś, czego po prostu nie mogłabym pominąć, jaka ona by nie była, bo po prostu kocham brokuły. Mając zdobycz już w rękach, skupiłam się na reszcie, a mianowicie na soli i migdałach. Ucieszyłam się na wspomnienie białej Mount momami z wanilią solonymi migdałami, w której kiedyś się zakochałam (a której pogorszona wersja była przez jakiś czas w Kauflandzie). Zapowiadało się biało, dziwnie, ale raczej pozytywnie, mimo że pierwsza próbowana czekolada marki Georgia Ramon (Almonds & Pumpkin Seeds) nie zrobiła na mnie wrażenia.

Georgia Ramon Broccoli & Salted Almonds to biała wegańska czekolada o zawartości 42 % tłuszczu kakaowego z suszonymi brokułami w proszku, siekanymi prażonymi migdałami i solą morską, a także mąką migdałową.

Po otwarciu poczułam zapach brokułów z wyraźnym akcentem soli i migdałów, a także bardziej zawoalowaną orzechową nutką, który kojarzył się z sałatką; na pewno nie z czekoladą.

Czekolada nie była miękka, ale łamała się bez trudu. Podczas jedzenia, mój umysł cały czas miał problem z zajarzeniem, że to czekolada - już choćby ze względu na konsystencję. Rozpuszczało się to raczej powoli i jakby "nie do końca", maziście i odrobinę tłusto - "na papu". Jakby taka papka z mąki, daktyli i bardzo rozgotowanego brokuła. Nie wiem, jakbym zareagowała na to, gdyby czekolada smakowała jak każda inna, ale szczerze? Przy tym smaku taka konsystencja wydała się nawet "na miejscu".
Świeżutkie, lekko prażone migdały wystąpiły tu w postaci średnich kawałków, w ilości trafionej.

W smaku od pierwszego kęsa nad wszystkim dominował brokuł. Dość szybko przebijała się przez niego szczypta soli. Podkreśliła taką jakby gorzkawość tego warzywa. To w sumie nawet nie gorzkość tylko takie... "smak nogi brokułu" (?).

Z czasem zaczęło mi się wydawać, że czuję pewną ziołowość, ale nie taką ziołową, a bardziej smakującą "suszoną zieleniną" - ale też nie taką bardzo suszoną, bo pewna świeżość została zachowana. Być może także to przekładało się na wcześniej wspomnianą gorzkawość. W każdym razie, to przy tej nucie słodycz jakby badała grunt. Wychwyciłam jej sugestię, ale koniec końców żadna wyraźniejsza słodycz nie nadeszła. Wyłapałam za to orzechowość - taką trochę migdałową, trochę maślaną. Ciekawie spisała się tu ta mąka migdałowa, mimo że to jedynie nutka. Co by nie napisać, wszystko i tak było dodatkiem do brokułów, a one... epicentrum smaku.

Migdały były leciutko prażone i zaskakująco mocno słone. Odebrałam je jako świeże, ale właśnie zasolone, bo słoność pojawiała się głównie przy ich rozgryzaniu. Kiedy tak osoliło to całość, kojarzyło mi się to z zasolonym, rozgotowanym brokułem z migdałami.
Gdy za szybko przełknęłam, ta słonawość (może w parze z zagłuszonym w smaku cukrem?) tworzyła aż złudzenie pikanterii nieco drapiącej w gardle.

Przy pierwszym gryzie odebrałam ten twór jako obrzydliwy, przy drugim jako całkiem smaczny, a potem jako intrygujący i dziwny. Przyznam, że jest w tym coś wciągającego, mimo że cały czas wciąż troszeczkę obrzydliwego. Jedząc nie miałam wrażenia, że jem czekoladę. To bardziej taki... kremowy warzywny batonik - tak się kojarzy. Na pewno jednak ta czekolada została dobrze wykonana, to nie ulega wątpliwości, choć mam wątpliwości co do zamysłu. Czuję, że ciemna, a nie biała byłaby o wiele lepszą bazą.
Nie zjadłam całej, bo chciałam pozostać z wrażeniem, jakie to intrygujące, a nie np. obrzydzić sobie ciekawy słodycz. Moja mama bez skrupułów wyrzuciła otrzymany kawałek po malutkim gryzie.

To dziwna czekolada, która nie to, że mi nie smakowała, ale której nie mogłam zjeść za dużo. Myślę, że przełożyło się też na to poczucie zasolonego brokułu. Brokuły uwielbiam, czekoladę z dużą ilością soli też, ale... tutaj miałam wrażenie, że jem coś wytrawnego z za dużą ilością soli, a nie czekoladę, a ostatnio dania solę bardzo mało, więc to piszę tak tylko, żeby przedstawić Wam mój punkt widzenia, a czekoladę... jako ciekawostkę polecam. Mi może nie do końca leży takie połączenie składników, ale doceniam efekt.
Zobaczycie? Kupujcie natychmiast, bo to ewenement.


ocena: 8/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 22 zł (dostałam zniżkę <3) za 50 g
kaloryczność: 569 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: tłuszcz kakaowy, surowy cukier trzcinowy, mąka migdałowa 14%, liofilizowane sproszkowane brokuły 10%, prażone migdały 10%, sól morska

piątek, 21 lipca 2017

wafelki Maxer XXL, Attack Choco

Były już bardzo popularne klasyki, a ja postanowiłam iść dalej w wafelkowy świat... Albo nie. Postanowiłam to dużo wcześniej, kupując te wszystkie wafelki, a teraz sięgałam po nie przez jakiś wewnętrzny przymus. Jeden z dzisiaj recenzowanych jest mi kompletnie nieznany (kokosowy Attack nie zachwycił, ale ogólnie Attacki są dla mnie wielką niewiadomą), a za drugim stoi Nestle. Nie to, żebym lubiła tę firmę, ale lata temu uwielbiałam Kit Katy - przecież właśnie spod ich szyldu. W nich jednak bardziej zwracałam uwagę na całość, czekoladę - możliwość zgryzania jej, a więc specyficzny sposób jedzenia, a jak to będzie ze zwykłym waflem? Hm, niby wiem, że to już nie pora na takie odkrycia, bo tak daleko weszłam w świat Prawdziwej Czekolady, że zrobiłam się bardzo wybredna w kwestii słodyczy, ale nienawidzę uczucia, że coś - nawet takiego głupiego - mnie omija.

Maxer XXL to 50-gramowy wafel przekładany "kremem czekoladowym i oblany czekoladą deserową", którego producentem jest Nestle.


Po otwarciu poczułam dziecinnie słodko kakaowy zapach, bardzo przeciętny.
Wyjęty wafel był niespotykanie wysoki, jak się później okazało - z wieloma waflowymi warstwami i sowicie wypełniony kremem o tłustej w dobrym stopniu konsystencji. Ilość warstw waflowych tonowała to, a także nadała produktowi świetnej chrupkości, przy czym nic się nie osypywało. Był solidny, ale zachował też pewną lekkość (ja zdecydowanie wolę twardsze, konkretniejsze twory). Według mnie mimo wszystko przesadzili z jego wysokością. Jedzenie czegoś takiego jest problematyczne.

W smaku waflowe części za dużej roli nie odegrały, bo były zwyczajne, raczej neutralne i bez żadnych posmaków.
Przede wszystkim czuć tu było czekoladę i słodycz.
Czekolada, którą wafel został oblany, miała nutkę kakao, ale ciemną bym jej nie nazwała. To pewnie przez silną słodycz, która wraz z tłustawo-kremową konsystencja sprawiała, że kojarzyło mi się to z czekoladą mleczną.

Krem wewnątrz również był bardzo słodki, ale i przede wszystkim czekoladowy. To znowu czekolada niewytrawna, ale już z zaznaczonym kakao. Na pewno może pochwalić się wyrazistością o wiele większą niż kremy z Kit Katów.

Jak dla mnie, całość była za słodka i taka za bardzo nieokreślona. Znaczy... Wafelek był zaskakująco wręcz czekoladowy (nie kakaowy!), ale w sumie ani ewidentnie ciemnoczekoladowy, ani mlecznoczekoladowy. Za wadę uważam też jego wysokość, bo mimo że świeży i chrupki, to problematyczny podczas jedzenia.


ocena: 6/10
kupiłam: Tesco
cena: 1,39 zł (za 50 g)
kaloryczność: 565 kcal / 100 g; wafel (50 g) - 283 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: czekolada ciemna (31,9%: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcze roślinne: palmowy, shea, illipe; tłuszcz mleczny, emulgator: lecytyny, aromat), mąka pszenna, olej palmowy, cukier, serwatka w proszku, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu (1%), odtłuszczone mleko w proszku, substancje spulchniające: węglany amonu, węglany sodu; emulgator: lecytyny, sól

-------------

Attack Choco to "wafelek przekładany kremem kakaowo-czekoladowym 58% w polewie mleczno-kakaowej", który waży 30g produkowany przez I.D.C. Holding.

Nie wiem dlaczego, ale patrząc na opakowanie pomyślałam, że"to musi być coś niepozornego". Opakowanie bowiem nie kusiło, ale coś mi mówiło, że będzie dobrze. Otworzyłam i zachciało mi się śmiać z własnej naiwności.
Poczułam bowiem zapach cukru i "zapach przeciętnych brązowych lodów na gałkę w waflu", czyli mieszaninę czegoś niewyraźnie mlecznego, czegoś, czego nawet twórca nie wie, czy jest kakaowe, czekoladowe, czy jakie i "tekturowatego" wafla.
To i nędzny wygląd produktu skutecznie mnie obrzydziło do reszty. Nie dość, że polewa udająca czekoladę była rozlana nierównomiernie, nie dość, że miała wyjątkowo jasny kolor, to już na dotyk była proszkowo-tłusta.

W ustach okazało się, że także plastelinowa. Spora ilość kremu na szczęście nie była plastelinowa. Chrzęściła, co można by porównać do chałwy, gdyby nie to, że chrzęszczący element wydawał się wtopiony w olejo-masę. Fu!
Na plus okazała się jednak sama struktura wafelka, bo ten mógł się pochwalić delikatnością i lekkością przy jednoczesnym zachowaniu chrupkości i zwartości. Nie kruszył się.

Niestety, musiało się znaleźć coś, co uniemożliwiło mi nazwanie go "w porządku". Otóż w smaku był praktycznie żaden, bo do bólu neutralny, nawet bez jakiegokolwiek posmaku pieczenia... czy nawet stetryczenia. Nic a nic.

Jak łatwo się domyślić, w takim razie dominował smak kremu i polewy, z których trudno wybrać, co było mniej okropne.
To, czym wafelka oblano smakowało jak zasłodzony wyrób czekoladopodobny z mlekiem w proszku. To było jak jakieś... najpodlejsze, najsztuczniejsze rozpuszczalne kakao dla dzieci rozrobione z olejem.

Krem zaś był tłusty i cukrowo-mdły. Przypominał typowy "mleczny krem" bez wyrazu z kiepskich wafelków, czekolad itp. ze sztucznym, słodkim kakao dla dzieci (którego pewnie nawet żadne dziecko z własnej woli by nie tknęło).

Smak właściwie też można porównać do skojarzenia z kiepskimi lodami z zapachu - to takie okropnie niewyraziste, mdłe, słodkie, ani czekoladowe, ani kakaowe, a przy tym wyraźnie obrzydliwe coś... co zostało rozwodnione (taki "rozrzedzony smak") i dodane do nijakiego wafla.

Po gryzie miałam dość, chciałam go wypluć, ale zrobiłam nawet drugi... i dopiero wyrzuciłam (a odkrojoną uprzednio połówkę oddałam Mamie, która potem przyznała, że to było naprawdę ohydne - zastanawiała się, czy w tej nijakości nie czuje jakiegoś sztucznego pseudo-orzechowego smaku, a gdy powiedziałam jej, że to miało być czekoladowe, uniosła brwi).
O nie, ten wafel był tak podły, że aż musiałam się tym z kimś podzielić, wylać jad. Większa ilość pewnie zadziałałaby skuteczniej niż cyjanek i nawet ocena 1 wydaje się za wysoka, mimo że niższych nie wystawiam.


ocena: 1/10
kupiłam: sklep osiedlowy
cena: 0,75 zł (za 30 g)
kaloryczność: 531 kcal / 100 g; wafel (30 g) - 159 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: mąka pszenna, polewa mleczno-kakaowa 22% (cukier, olej roślinny: palmowy, masło shea; mleko pełne w proszku 12 %, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu 7%, serwatka w proszku, emulgatory: fosfatydy amonu, polirycynooleinian poliglicerolu; aromaty), cukier, oleje roślinne (palmowy, kokosowy), serwatka w proszku, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu 5%, mleko o obniżonej zawartości tłuszczu, mleko pełne w proszku, skrobia kukurydziana, olej słonecznikowy, czekolada 0,5%, lecytyny, substancje spulchniające: węglany sodu, aromaty, żółtko jaja w proszku

PS Zapraszam do zauktualizowanej recenzji czekoladowego Lusette, bo się zmieniło, ale w porównaniu do wyżej opisanych wciąż jest lepszą alternatywą.