niedziela, 30 czerwca 2019

lody McEnnedy Chocolate Ice Cream with a Cookie Core & Choco Cookie Pieces

Wyjmując Gelatelli Choco Brownie z zamrażarki, już wiedziałam, po jakie pudło sięgnę następnym razem. Nie mogłam się doczekać skonfrontowania lodowych serii. Ile wniesie sos? (Tak, ubzdurało mi się, że ten rdzeń - "core" będzie gęstym sosem) Jak składy? Tak nieśmiało obstawiałam, że im bardziej czekoladowo / kakaowo, tym lepiej; na zasadzie stopniowania... Potrójna moc kakao / czekolady? Mniam! Zawsze mi brakowało takich do potęgi czekoladowych / kakaowych lodów w sklepach (bo te czyste za nudne, a z ciastkami / sosem zazwyczaj mają tragiczny skład), a tu proszę, jaka kumulacja. Czułam się, jakbym wygrała na loterii.

McEnnedy Chocolate Ice Cream with a Cookie Core & Choco Cookie Pieces to "lody czekoladowe z 13% wsadem / rdzeniem o smaku ciastek czekoladowych i 7% kawałkami ciastek czekoladowych"; powiedziałabym, że: z 13 % rdzeniem ze zmielonych kakaowych ciastek i 7 % kawałkami ciasta czekoladowego / kakaowego. Produkowane w Niemczech na tydzień amerykański.

Masa lodowa pachniała bardzo czekoladowo, z wyraźnie zaznaczonym kakao, również w kakaowo-ciasteczkowym klimacie. Intensywną śmietankę ewidentnie czułam, jednak nie ingerowała w kakaową ciemnoczekoladowość. To trochę jak... kakaowe ciastka / ciasto w towarzystwie pełnego mleka.

Masa była twarda, bo gęsta i zbita, ale prawdziwie twardy, wręcz kamienny był rdzeń. Musiałam go dosłownie "piłować" łyżką przy nakładaniu / jedzeniu. Trochę się łamał. Lody powoli topiły się wokół niego, on zaś pozostawał zwarty i twardy. Ciastek w całej masie znalazłam dużo, wszystkie jednakowej, średniej wielkości. Były miękkie, przyjemnie zawilgocone.
W ustach lody okazały się cudownie kremowo-gęste i tłuste w kontekście pełnośmietankowym. Pasowały do nich rozpływające się w ustach kawałki ciastek. Do złudzenia przypominały miękkie, tłustawe i wilgotne ciasto.
Rdzeń... potwierdził swoją dziwność. To taki gruby wałek ze zmielonych ciastek (z malutkimi ich kawałeczkami) biegnący w środku przez całe pudło lodów. Był twardo-chrupiąco-trzeszczący. Mnóstwo w nim lśniących i chrzęszczących kryształków cukru. Sam rozchodził się w ustach na piaszczysto-cukrową, zwartą masę, która... nie była idealnie gładka, a usiana drobnymi kawałkami ciastek. Rozpływało się to trochę, nasiąkając i zalepiając usta zupełnie. Mimo tej gęstości masy (kremu ciasteczkowego?), cały czas wydawał się chrupiąco-trzeszczący. To chyba... taki krem z herbatników a'la Oreo (zamrożony to i twardy).

Lody od pierwszej do ostatniej łyżeczki smakowały mocno czekoladowo. Typ nie określony jednoznacznie, bo zarówno gorzkawe kakao, jak i wyraziście śmietankowa baza znalazły w niej miejsce. Zespoiła je znacząca, acz nienarzucająca się słodycz. Wyraźnie czułam w niej waniliową nutę.

Wszelką czekoladowość, a już zwłaszcza smak kakao, podbijały ciastka. Okazały się słodkie, choć ich wiodącą cechą była kakaowa gorzkość, kojarząca się z kakaowym ciastem / biszkoptem.

Środek (rdzeń) to już przede wszystkim cukrowość, ale i silna gorzkość kakaowych, przypalonych ciastek. Miałam wrażenie, że to po prostu zmielone herbatniki typu Oreo z mnóstwem cukru. Kojarzyło się to, choć raczej ze względu na strukturę, z oreowatym zakalcem (jednak z posmakiem spalenizny, co mi odpowiadało ze wzgląd na cukier). Cukrowo-kakaowe połączenie podbijało i słodycz, i gorzkość całości. Wyszło dziwnie i interesująco, acz cukrowości wolałabym mniej.

Masa lodowa dodatkom nadała spójności, wciągając do siebie ich smak. Śmietanka genialnie wszystko wyrównała, wyważyła. Śmietankowo-kakaowe, a jednak wciąż czekoladowe (a nie kakaowe) połączenie pod koniec wyszło wyważone, wcale nie za słodkie, ale i nie za mocno gorzkie (a więc przystępne). Do czekoladowości nie dorzucono po prostu więcej kakao, a dodano ciastka kakaowe.

Posmak pozostał jak po czekoladowo-śmietankowych lodach i ciastkach / cieście o smaku gorzkich kakaowych herbatników typu Oreo. Był zaskakująco... ciasteczkowy. Ciasteczkowo-czekoladowy!

Całość trochę mnie rozczarowała, ale i smakowała. Wyszła bowiem dobrze, lecz... ja bym to wszystko widziała inaczej. Przede wszystkim ciasteczkowy korek + ciasteczko-ciasto aż się proszą o dodanie jakiegoś sosu. Korek... no właśnie w ogóle nie podoba mi się ta forma. Mogłam dokładnie przeczytać, co kupuję, a nie tylko spojrzeć na obrazek, ale... biegnący przez całe pudło twardy, dziwny twór z kryształkami cukru? Mogli tę masę jakoś posiekać i wmieszać w masę lodową. Żeby chociaż jeszcze wyjątkowo pyszny był, a to jakiś taki... Smacznie gorzko kakaowy, wręcz lekko przypalony, ale i cukrowy. Te kryształki zupełnie niepotrzebne.
próba uchwycenia kryształków
Ciastowe ciasteczka bardzo mi do gustu przypadły. Gorzko-oreowate brownie? Pycha! Świetnie pasowały do dobrych lodów. Te nie wyróżniały się niczym szczególnym. Zadowalająco czekoladowe, ewidentnie śmietankowe. Dobrze, że nie były mocno słodkie. Wytrawności też im brak, choć akurat tu to nie wada; nie przy takim amerykańskim zamyśle.
Całość okazała się bardzo sycąca, konkretna w każdym tego słowa znaczeniu. To oczywiście plus, bo tylko taka pełna, gęsta masa lodowa mogła wypaść dobrze przy tym ciasteczkowym korku.

Jadłam już coś z podobnym korkiem: Ben&Jerry's Boom Chocolatta! Cookie Core. Ogół nie był wprawdzie porywający, ale właśnie w B&J's ten środek wyszedł o wiele lepiej. Chrzęszcząco, ale cukrem nie smakował.

Warte spróbowania, bo dobre jakościowo oraz smakowo i w sumie... na tyle dziwne, że raz fajnie coś takiego zjeść. Z racji obecności kamiennego rdzenia z mnóstwem rzężącego cukru nie powtórzę, bo wolę lżejsze Gelatelli Choco Brownie.


ocena: 8/10
kupiłam: Lidl
cena: 9,99 zł (za 409g / 500ml)
kaloryczność: 301 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: 28% śmietanka, mleko odtłuszczone, cukier, syrop glukozowy, mleko zagęszczone odtłuszczone, mąka pszenna, 4% kakao w proszku, olej sojowy, żółtko jaja, tłuszcze roślinne (kokosowy, z palmy olejowej), kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, miazga kakaowa, lecytyna sojowa, stabilizatory: mączka chleba świętojańskiego, guma guar; sól, tłuszcz kakaowy, substancje spulchniające: węglany sodu, węglany amonu, węglany potasu; naturalny aromat waniliowy, ekstrakt z laski wanilii

sobota, 29 czerwca 2019

Lindt Excellence Raspberry Intense Dark ciemna 47 % z malinami

Z malinami jest u mnie bardzo dziwnie. Kocham... te dojrzałe i słodkie. Na kwaśne się krzywię - i wtedy zaczynają mi przeszkadzać pestki itd. Jako nuty w czekoladach uwielbiam każde wydanie malin. Malinowe rzeczy lubię, ale... przeszkadzają mi w nich pestki. Jem więc rzadko. Ale jak już czasem trafię na coś... coś tak malinowego, jak lubię, to po prostu koniec. Potrafię przepaść. Dobre maliny i dobre malinowy rzeczy ubóstwiam. Sama jednak często mam problem ze sprecyzowaniem, co rozumiem przez "dobre". I tak np. kocham nuty syropu malinowego często trafiające się w np. Domori, swego czasu miałam fioła na punkcie malinowego Danio (mimo że ogólnie takich serków nie jem, nie przepadam)... J.D. Gross 70 % malinowy bardzo mnie rozczarował, bo właściwie mógł być kolejną bosko malinową rzeczą, ale jednak coś poszło nie tak. Podobny Lindt... oj, aż mi ślinka leciała, a w sercu tliła się nadzieja, podszyta lękiem "a jak znowu coś pójdzie nie tak"?

Lindt Excellence Raspberry Intense Dark to ciemna czekolada o zawartości 47 % kakao z kawałkami malin.

Po otwarciu poczułam piękny, bardzo słodki zapach. Przesłodzona, acz wytrawnie cierpkawa czekolada przywodziła na myśl  kakaowy sos / likier i mieszała się ze słodkimi malinami. Powiedziałabym, że wręcz słodziutkimi, uroczymi, a jednak też w pewien sposób trochę alkoholowymi (malinowa nalewka?). Dzień wcześniej Mama jadła jakieś likworki o smaku malinówki i... aromat tej czekolady postrzegam właśnie jako wyidealizowane coś tego typu. To czekolada wciąż jednak dominowała, gdyż maliny były w dużym stopniu naturalne, a więc delikatne.

Już w dotyku czekolada zdradziła się w kwestii tłustości, lecz i tak łamała się z ładnym trzaskiem. Wydała mi się pełno-chrupka. Podobało mi się, że dodatki zostały w nią wtopione całkowicie, ale osadziły się na spodzie.
W ustach rozpływała się gładko-kremowo i tłusto, odsłaniając sowitą, ale nie przesadzoną ilość suszonych malin, które szybko miękły stając się cudownie soczystymi farfoclami z pestkami. Tych nie było jednak na tyle dużo, bym czuła dyskomfort.

W smaku od pierwszej chwili wystrzeliła słodycz. Niemal cukrowa, a jednak osadzona w wytrawniejszych, niemal alkoholowych realiach.
W tle pojawiła się cierpkawość kakao i jego subtelna, ale mocno palona gorzkawość. Przywiodło to na myśl kakaowy likier lub syrop / sos. To czekolada niemal maślana, ale wciąż przyjemnie wyrazista.

W tle pobrzmiewało słodko malinowe echo, a w pewnym momencie przez przesłodzoną, ciemnoczekoladową toń przebił się kwasek. Za nim poszedł ewidentnie smak lekko kwaśnych, suszonych malin, po chwili zaś ogólna malinowość. Wniosła mnóstwo soczystości. Gdy dodatek zaczął bardziej się odsłaniać, maliny przybrały na słodyczy. Wymieszane ze słodką czekoladą kojarzyły się świeżo (jak słodziutkie, bardzo dojrzałe) i jednocześnie uroczo konfiturowo.
W pewnym momencie pojawiała się też słodziutko malinowa nuta, która po wymieszaniu się z cierpkością zaraz przedstawiła się jako likier lub syrop malinowy.
Zabrawszy się za podgryzanie dodatku bliżej końca, a wysysanie go na koniec, dopiero na naturalność trafiłam! Farforcle cudownie jakby "stawały się sokiem". Gryzione pestki rozbiły słodycz, podbiły smak świeżych malin.
Mimo że wyraźnie wyczuwalne, maliny nie zdominowały czekolady, pozostając udanym dodatkiem.

Pod koniec czekolada wydała mi się bardziej palono-cierpkawa, soczysty kwasek rozgonił nieco słodycz, dzięki czemu czekolada wyszła poważniej, acz wciąż przystępnie.

Po wszystkim pozostał posmak świeżych i suszonych malin, palono-likierowej ciemnej czekolady, ale raczej bez silniejszej gorzkości. Czułam, że nieźle się dosłodziłam, acz kwaskowata soczystość przełamała przesłodzenie.

Czekolada bardzo mi smakowała, mimo że mogłaby być nieco inaczej zrobiona (a wtedy mogłaby smakować jeszcze bardziej). Niby nie mam jej nic do zarzucenia, ale akurat ta mogła być zrobiona jak inne Excellence, a więc nie tyle z samymi malinami, a kawałkami malinowymi (tylko żeby były dobrej jakości!). Wtedy można by i kakao dać więcej. Przy tej ilości i formie jednak i taka niska zawartość zdawała się wystarczyć. Więcej mogłoby zupełnie zagłuszyć maliny. Bardzo, bardzo silna słodycz wyszła jednak jeszcze do przyjęcia, a tłustość została rozgoniona soczystymi owocami.
Może właśnie mały niedosyt w kwestii malin czuję, ale gdyby miały to być takie z pestkami, to wystarczyło tyle, ile było.
Podobał mi się ten nalewkowo-malinowo-kakaowy klimat oraz to, że nie dali migdałów jak w innych Excellence (przy pestkach takich chrupiących rzeczy byłoby tu już za dużo).

Była ciekawsza niż Excellence Strawberry (z racji klimatu), ale na jednym poziomie. Osobiście wolę jednak malinowego Grossa - Lindtowi należą się jednak plusy za naturalność i... jako że także Gross swoje przewinienia miał, uważam, że w sumie ogólnie wszystkie one są wyrównane (każda ma swoje wady i zalety).


ocena: 8/10
kupiłam: Tesco
cena: około 8 zł (promocja?)
kaloryczność: 522 kcal / 100 g
czy kupię znów: mogłabym, gdyby nie istniał Gross

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, bezwodny tłuszcz mleczny, liofilizowane maliny 2%, lecytyna sojowa, aromat naturalny, aromaty

czwartek, 27 czerwca 2019

Krakakoa 70 % Sedayu Sumatra ciemna z Sumatry

Gdy tylko słyszę "Indonezja" od razu myślę o jednej z moich ulubionych czekolad tak ogółem - Pralusie z Indonezji (Jawy). Te wyspy wydają mi się niezwykle bogatym w nuty smakowe regionem i niestety bardzo, bardzo rzadko spotykanym.
Nie zdziwiło mnie za bardzo, że Krakakoa, marka, która oferuje czekolady z niecodziennych regionów, czyli właśnie wysp Indonezji, jest... marką lokalną. Powstała stosunkowo niedawno, bo w 2013 jako Krakoa, ale w 2016 zmieniła nazwę. Inspiracją była wulkaniczna wyspa na wodach Cieśniny Sundajskiej - Krakatoa. Chcieli tym samym wyrazić, że ich serce bije właśnie w Indonezji. Kakaowe serducho, co? Mi dodatkowo skojarzyło się to z moim kochanym Krakowem i... krakaniem wron, czyli ptaków, które bardzo mi się podobają.
Kakao pozyskiwane do czekolad farmer-to-bar spod ich skrzydeł jest organiczne, zadbane. Czułam, że czeka mnie ciekawa przygoda! Zaczęłam od czystej o najniższej zawartości, jaką posiadałam. Z Sumatry, skąd nigdy czekolady nie próbowałam, a gdzie kakao przywieźli Holendrzy już w 1778 roku. Dokładniej z południa, z wioski Sedayu, położonej w Parku Narodowym Bukit Barisan Selatan, gdzie żyją zagrożone wyginięciem słonie leśne.

Krakakoa 70 % Sedayu Sumatra to ciemna czekolada o zawartości 70 % kakao z Sumatry (jednej z wysp Indonezji), regionu Sedayu.

Już od początku było ciekawie, bo z takim opakowaniem się jeszcze nie spotkałam. Z czarnej "okładki" wysunęłam czerwony kartonik z opisem i mapą oraz z wieczkiem ze słoniem. Niczym z trumny wyjęłam wreszcie złotko. Gdy po długim męczeniu się wreszcie je otworzyłam, zapach wszystko mi wynagrodził.

Eksplozja czerwonych i egzotycznych owoców w prażono-ciepłym wydaniu. Kojarzyło mi się to też trochę z hibiskusem i herbatą. Wśród owoców na pewno znalazł się goryczkowaty grejpfrut, ale również coś czerwonego, bliżej nieokreślonego i niemal pudrowego. Zza tego wyskoczyło mango, a także coś za słodkiego już z zasady. Świeże figi? Nie jestem pewna, bo przysłaniały je wyraziste wiśnie, robiące aluzje do wina.
Prażono-ciepły klimat kierował świeże figi ku suszonym, które podkręcały i przesłodzenie, i kwaskowatość kompozycji. Prażenie... osiadło na drzewno-ziemistych meandrach, ale było jasne, że na tym nie koniec. Nuty przeplatały się, podświetlając pojedynczymi promykami tyle aspektów, że nie sposób ich wszystkich połapać.

Bardzo ciemna, twarda tabliczka wydała mi się mieć zabarwienie jak prawie czarne wino. Po przełamaniu i usłyszeniu "pełnego" trzasku, zobaczyłam jej ziarnisty przekrój. Przy robieniu kęsa wydała mi się niemal gliniasta.
W ustach rzeczywiście kojarzyła się ze zbitą gliną. Rozpływała się powoli, nieco opornie, ale łatwo. Gładko i kremowo, dość tłustawo, a jednak z soczyście-wodnistym motywem i poczuciem pylistości (ale bez pylistości). Dało to gliniasto-błotnisty efekt.

W smaku słodycz i gorzkość zapowiedziały się, jakby budując napięcie i niepewność, by...

To słodycz jako suszone, a jednak soczyste, figi ruszyła pierwsza. Słodycz fig o niemal miodowym smaku. Przez moment dominowała, choć nie była przesadzona. Szybko otoczyły ją pudrowo-kwiatowe nuty. Przez moment czułam ogrom płatków róż, ale potem zrobiło się bardziej perfumowo-suszkowo słodko. Wyszło to duszno-lekko (na pograniczu).

Jednocześnie rozszedł się palono-prażony smak i gorzkawość. Skórki cytrusów (głównie grejpfruta) odebrałam jako suszone i goryczkowate, jednak okazały się mało istotne... ogólnie sama "suszoność" aż krzyczała. Drzewno-ziemiste nuty były niewątpliwie ciepłe, choć prażeniu / opiekaniu to nie wystarczyło. Przez moment pomyślałam wręcz o jakimś imbirowo-mięsnym curry z orzechami. Prażona gorzkość ustabilizowała się mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa i ustanowiła pewną siebie, stabilną bazę.

Przez słodycz i goryczkę przebiła się lekko soczyście-cierpkawa kwaskowatość, wpisująca się w ziemiste tony, by potem odpuścić raczej na rzecz soczystości. Figowo-miodowe, a jednocześnie pudrowo-kwiatowe nuty zrobiły miejsce ciemnym winogronom, które figom nadały soczystości, przeistaczając je w mdło-słodkie świeże i surowe, sztuki. Przez pudrowo-słodki klimat najpierw pomyślałam o mango, ale potem ewidentnie poczułam świeżo-podkandyzowany imbir. Raz i drugi mignął mi chyba sok z cytrusów (cytryny?). Czerwone owoce też wykorzystały moment. Lekko ściągające, minimalnie kwaskowate wino popłynęło wraz z nimi. Nic nie mogło już tego zatrzymać. Nie było potrzeby. Idealnie pasowało do wytrawniejszych smaków.

Te, w swoim palono-prażonym miksie pojedynczo zaczęły odsłaniać przyprawy - zdecydowanie gorzko-pikantne. Kardamon i kozieradka. Pudrowa słodycz wydobyła imbir. Za nimi czaił się jakiś splot kminu i gorczycy (musztarda?). W drugiej połowie robiło się bardzo pikantnie, ale nie paląco. Suszoność z różami i imbirem oraz figami wplotły to w bardziej herbaciane nuty. Napar hibiskusowy odszedł na tyły, zalewając charakterną ziemistość. Wyraźniej zagrała czarna herbata - chyba sowicie przyprawiona pikantnymi przyprawami, wciąż gorzka. Przez większość czasu to gorzkość rządziła w tej kompozycji, mimo że była umiejętnie udekorowana słodyczą.

Suszkowate napary, przyprawy i pewna soczystość pod koniec znów wydobyły mocniejszą nutę wina. Zakręciły się przy tym cierpkawe wiśnie i grejpfrut, ale też słodkie mango i imbir. Pod koniec złagodziły kompozycję.

W posmaku pozostała cierpkawość tych owoców, słodko-kwaśne wino, jak również ciepło jako suszone figi i herbaciano-prażony klimat. Mimo słodkich i soczystych wielu elementów, było to wytrawne.

Już od pierwszego kęsa ta czekolada kupiła mnie splotem niemal zasładzającej słodyczy rzeczy, które mają pełne prawa takie być, oraz wyjątkowo wyrazistej wytrawności, zbudowanej dzięki nie za mocno, acz wyraźnie prażonej gorzkości i niecodziennej pikanterii (takie czysto wyczuwalnego i właśnie takiego splotu przypraw nigdy nie czułam). Znacząca i złożona słodycz miodowych fig mieszała się z pudrową, która łączyła mango i imbir, oraz z czerwonoowocową soczystością. Stworzyły genialne przejście do bardzo wytrawnych nut. Gorzkość jako baza była przyjemnie prażona, nie zabrakło ziemisto-herbacianych nut, ale moment kluczowy należał do bukietu pikantnych przypraw.
Może nie wszystko było tu do końca moje (za pudrowymi nutami nie przepadam, a niemal "mięsna" wytrawność jest ryzykowna), ale zostało to tak skomponowane, że po prostu mnie zachwyciło. Sprawiała wrażenie w pewien sposób (nie negatywny jednak) ciężkiej. Niepowtarzalna czekolada, z której opisem miałam problem, bo po prostu... tak dużo w niej było niecodziennych nut, nawet trudnych do uchwycenia i nazwania, często przebłysków... Cudo.

Co więcej, miała podobny wydźwięk do wspomnianego Pralusa. Był podobnie błotnisty. Też smakował pudrowo, owocowo-cierpko (wiśnie, winogrona), a i gorzko-palono-pikantnie. W jego przypadku wytrawność wyszła jako grzyby z serem; zaś słodycz to karmel (a nie miodowe figi Krakakoa). O ile Krakakoa to wyrazista gorzka herbata, tak Pralus herbato-kawa i herbata z cytryną.
Obie były w pewien sposób suszkowate, miały ciekawe zestawienie owoców. Harmonia słodyczy i silnej wytrawności - super! Krakakoa wydała mi się bardziej wytrawna jeśli chodzi o jakiś konkretny smak, a jednocześnie bardziej słodka. Dwie trudne do opisania, tajemnicze i głębokie.


ocena: 9/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 18 zł (za 50 g; dostałam zniżkę)
kaloryczność: 620 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: miazga kakaowa, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy

środa, 26 czerwca 2019

Milka Choco Jelly mleczna z żelkami, drażami kakaowymi i strzelającymi cukierkami

Są takie słodycze, których nie zjem za nic w świecie, są takie, których nie cierpię i omijam, ale z tej kategorii jest też szufladka: "nie lubię, ale wiem, że nie umrę, jak bym miała zjeść, pod warunkiem, że...". Żelek nie jem, do ich twardości czy tego jak wlepiają się w zęby oraz cukrowości czuję po prostu obrzydzenie, paniczny strach... aczkolwiek dopuszczam zjedzenie paru miękkich Nimm2 Słodki Sad (spróbowałam dzięki - albo przez - Mamie). Ok, wiem więc, że zjedzenie żelek mnie nie zabije. Dodanie ich do czekolady? Coś takiego mi ni jak do czekolady nie pasuje, choć parę dzieciaków pewnie przyciągnie. Co innego strzelające cukierki. Takie jakieś Zozole nigdy nie mnie ciągnęły (nigdy nie lubiłam cukierków, a już twardych w szczególności), ale akurat strzelające malutkie cukierki w czymś wydają mi się fajnym pomysłem dla najmłodszych. Nie dla mnie, ale jak coś nienachalnie sobie by strzelało w przeciętnej czekoladzie - w sumie nie demonizuję. Dzisiaj prezentowaną jadłam jak tylko weszła - wtedy wydała mi się średnia. Teraz kupiłam ją tylko dlatego, że zmienili jej wygląd, chciałam mieć stare opakowanie i ładniejszą do zdjęć, a w sklepie znalazłam porzuconą i samotną, więc się zlitowałam. To też okazja, by porównać tabliczki-wariatki konkurujących marek, a więc Wedla Bombową i Milkę właśnie.


Milka Choco Jelly to mleczna czekolada o 30 % zawartości kakao z "gumowymi żelkami 7%, drażami kakaowymi 6% i strzelającymi cukierkami 4%".

Po otwarciu poczułam cukrowy zapach mlecznej czekolady, która tu miała jeszcze jakiś bardziej cukierkowy motyw. W sumie chyba typowa Milka, acz taka cukierkowa.

Tabliczka, mimo iż dość tłusto-ulepkowata, była twarda. Lekko trzaskała przy dotyku i wydała mi się łamliwie-krucha, pewnie z racji dodatków.
W ustach rozpływała się gładko i łatwo, kremowo oraz tłusto-rzadkawo. Rzadkość tę podbudował strzelający cukier / cukierki, bo głównie za jego sprawą ust nie zalepiała gęsta masa (a szkoda).
Szybko zaczęły pojawiać się pojedyncze pyknięcia. Ich nasilenie, moc narastały z czasem. W pewnym momencie (mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa) strzelała / musowała naprawdę mocno, ale nie czułam się nieprzyjemnie bombardowana.
Żelki okazały się początkowo chwilowo twarde, ale szybko mięknące, rozpływające się nie za szybko. Po rozgryzieniu strasznie oblepiały zęby. Strukturę miały gładką, chyba pomiędzy żelką, a gumą rozpuszczalną. Męczyły mnie.
Drażetki, też twarde początkowo, były tworem typowym z tego rodzaju. Chrupiąca, zaskakująco grubawa skorupka skrywała gęsty, grudkowato-margarynowy środek. Te z czasem rozchodziły się, rozpływały.

W smaku to cukier otworzył kompozycję, choć szybko i mało wyraziste mleko do niego dołączyło. Miało to ulepkowato-dziecięcy wydźwięk, bez nut taniochy. Czekolada sama w sobie nie wydała mi się przesiąknięta dodatkami. Je czułam dopiero, gdy trafiłam na nie językiem lub gryzłam.

Skorupka draży to smak sztucznawego cukru. Niestety (z racji grubości) właśnie ona dominowała nad smakiem środka. Strasznie podbijała słodycz czekolady. Nie podobało mi się to ani trochę. Szybko zgryzione jakoś tam uszły, bo ich środek był po prostu przeciętny. Drażo-czekoladowy, kakałkowo-margarynowo tani, ale bez tragedii. Nie dodały kakaowości - nie ma co na to liczyć, ale przynajmniej (jako twór kakaowy) jakoś tam pasowały do czekolady (na pewno o wiele bardziej niż żelki).

Żelki przede wszystkim były słodkie i sztuczne. Jednoznacznie kojarzyły się z gumą balonową na początku, potem z jakimś różowo-winogronową glutem (gumą? może i żelką?), a pod koniec... z obrzydliwie słodko-sztucznym syropem malinowym dla dzieci (?) i czymś... glutowato-różowym, cukierkowym, ale nie wiem czym dokładniej.

Strzelające cukierki w smaku prawie nic nie wnosiły, choć sprawiały wrażenie po prostu słodkich (chyba że nie miały smaku własnego?). Gdy jednak się ich więcej skumulowało lub gdy kilka rozgryzłam, wydawały się odrobinkę kwaskowate (ale mogło mi się wydawać).

Całość wyszła bardzo, bardzo słodko. To po części typowo dziecięce połączenie cukru i mlecznoczekoladowości, ale z dodatkową nutą sztucznych cukierków. Dodatki przełamały smak czekolady, ale nie słodycz, bo... dodały swoją własną. Mam wrażenie, że Milka jest na tyle słodka (ale nie głęboko czekoladowa), że świetnie pasuje jako baza pod takie dziwactwa. Jej smak, a smak dodatków całościowo wydał mi się wyważony, spójny.

Po wszystkim pozostał posmak cukrowo-mlecznej czekolady oraz sztuczny posmak gumowo-cukierkowy (trudny do określenia) i cukrowo-drażowy. Wszystko to przełożyło się na niesamowitą cukrowość i przecukrzenie, jednak czuć, że miało to swoistą logikę smaku. Cukierkowość wpasowała się w cukrową milkowość - nie było tu żadnych mocniejszych owocowych motywów, tylko ten smak żelek... Przeciętne draże i czekolada na ich poziomie z fajnie strzelającym efektem wystarczyłaby. Te żelki mi tam ni jak nie pasują. Gdyby chociaż ich mniej było... Draże jakoś się w czekoladowość wpisują, ale one? Kojarzą się z "różowym glutem" i tyle.

Tabliczka w sumie jest przyjemną propozycją dla najmłodszych, jej wykonanie nie najgorsze, tylko no... żelki. Nie takie i nie tyle. To bym zmieniła. Właściwie tylko one stanęły na drodze do tego, bym zjadła więcej niż cztery średnie kostki. Akurat miałam ochotę na zasłodzenie i takie ot, żeby coś sobie postrzelało (po sesji byłam umęczona jak nie wiem co), ale te żelki mi wydały się zbyt dziwne, i zbyt poukrywane by ryzykować, że znowu na jakąś trafię.

Pomysłowa, fajna biorąc pod uwagę masowy rynek, a jednocześnie zrobiona o wiele lepiej niż np. taki Wedel Bombowa, która to była zła już jeśli chodzi o samą czekoladę, nasiąkniętą kiepskimi drażetkami i oszukańcza - bo np. moja pozbawiona owych drażetek i tylko z jedną żelką. I właśnie wolę wedlowskie żelki - to bardziej owocowe galaretki. W tej sprawie (ale tylko tej!) Milka przegrała. Gdyby tak te żelki wyszły jakoś inaczej, uznałabym ją za równie obiektywnie przyjemną co Bubbly Alpine Milk.
Po czterech kostkach, reszta trafiła do Mamy. Bardzo podobał jej się strzelający efekt, z przyjemnym uśmiechem uznała, że drażetki w czekoladzie są śmieszne, tylko "żelki zupełnie zbędne, niedobre, lepi się to to do zębów i ni jak nie pasuje". Stwierdziłyśmy, że galaretki wyszłyby o wiele lepiej - wszak galaretki w czekoladzie występują powszechnie, a żelki... Obie stwierdziłyśmy, że i żelka może jakoś tam smakować (Mama ogólnie lubi miękkie, słodkie żelki), ale te były po prostu złe.


ocena: 7/10
kupiłam: Biedronka
cena: około 6 zł (promocja)
kaloryczność: 510 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone mleko w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, syrop glukozowy, skrobia, lecytyna sojowa, pasta z orzechów laskowych, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, laktoza, pełne mleko w proszku, substancje glazurujące (guma arabska, wosk pszczeli biały i żółty, szelak, wosk carnauba), barwniki (antocyjany, ryboflawiny, karoteny, czerwień buraczana, dwutlenek tytanu, tlenki i wodorotlenki żelaza), olej palmowy, aromaty, kwas cytrynowy, dwutlenek węgla

wtorek, 25 czerwca 2019

Grazioso Maitre Truffout Amaretto ciemna 50 % z nadzieniem o smaku Amaretto

Lubię ciekawe, dziwne, głupie, śmieszne - wszystkie! - historie związane z nabyciem danej rzeczy. Niestety, z dzisiaj przedstawianymi czekoladkami żadna taka się nie wiąże. Kupiłam je sama. Ale! Miał to być piękny akt człowieczeństwa, świadczący o mej miłości do Mamy... Otóż po Bałtyk Whisky & Coffee obiecałam jej, że znajdę coś innego, lepszego na podziałkę. Wprawdzie im dłużej przeglądałam asortyment Maitre Truffout koncernu Gunz, tym bardziej postrzegałam to jako "austriackiego Barona". Szkoda też, że uzgadniając, co kupić, jakoś umknął fakt, że to nie mleczna czekolada. Może powinnam była kilka razy to podkreślić, bo Mama wyszła z założenia, że wszystko, co jej pokazuję jest w mlecznej i... trochę się nie dogadałyśmy. Baryłki Wedla ostatnio jadła ze smakiem, to jakoś nie wpadłam na to, że dalej ciemna czekolada w alkoholowo-nadziewanych propozycjach ją obrzydza. Trochę tego nie rozumiem. Mi te czekoladki najpierw widziały się jako tania, ale alkoholowa wersja Lindt Creation Amarettini, bo właśnie likier migdałowy pasuje mi do Mamy (uwielbia słodycze z alkoholem, ale przede wszystkim z likierami, mimo że obecnie jest osobą niepijącą). Amaretto wydaje mi się czymś wyśrodkowanym, gdy o nasze gusta idzie - obu nam miłe migdały, gorzkawość i moc dla mnie, a likierowość dla Mamy. Ale podział, co? Żart, bo oczywiście czekoladkami się podzieliłyśmy... w proporcjach, których nawet ja się nie spodziewałam.


Grazioso Maitre Truffout Amaretto to ciemna czekolada o zawartości 50 % kakao nadziewana kremem o smaku amaretto,czyli likieru migdałowego (50%) w formie czekoladek.

Po otwarciu poczułam mocny zapach alkoholu i kawy, ewidentnie nieco gorzkawy, ale i bardzo słodki w sposób likierowo-bombonierkowy. Palony motyw i ciemnawa czekolada dodawały trochę wytrawności, ale dość taniego wydźwięku nie zmieniły.

W dotyku czekoladki wydały mi się tłuste, ale dość konkretne, niemiękkie. Przy łamaniu pykały, lecz odsłoniły plastyczno-rzadkawe nadzienie.
W ustach czekolada rozpływała się łatwo i gładko, dość szybko uwalniając nadzienie. Ona była tłusto-kremowa, przeciętna. Zaś to, co odsłoniła... rozpływało się w przeciągu paru sekund z racji tego, jak rzadko-wilgotne za sprawą oleju i mleka, a także miękko-margarynowe było. Lepiąca, tłusto-margarynowa, gęsta masa, jaką wszystko to stało się dość szybko, z czasem zdradziła też swoją lekką proszkowość i obecność drobinek cukru (zjadłam dwie kosteczki, a trafiłam na kilka). Całość wyszła bardzo spójnie.
W smaku czekolada przywitała mnie dziwnym, sztucznawym aromatem, ale zaraz się zreflektowała, roztaczając palono-gorzkawy smak i słodycz. Nagle eksplodowała cukrowość i wymieszała się z nutą aromatu. Najpierw wydała mi się pseudo-owocowa, a potem już nie wiem.

Nadzienie podbijało ten sztucznawy smak. Samo bowiem... No właśnie. Samo smakowało sztucznością, która po chwili stała się czystym olejkiem migdałowym, cukrem i wyrazistym mlekiem w pierwszej fazie rozpływania się, a margaryną, pseudocappuccino i olejkami (migdałowym na pewno, ale może i jakimś jeszcze) w drugiej. Olejki... może coś "o smaku rumu" próbowały udawać? W pewnym momencie, gdy nadzienie jakoś "wlazło w czekoladę", zacukrzona kawa dominowała. Bliżej końca jednak znów to cukier, sztuczny olejek migdałowy i margaryna z dziwną goryczką nabierały mocy.

W posmaku pozostała margaryna i wyraziste mleko, poczucie zjedzenia "taniochy o smaku cappuccino" i przesłodzona ciemna czekolada, a na ustach tłuszcz.

Po pierwszym kęsie miałam odruchy wymiotne. Sztuczny oblech, mocno margarynowy i naaromatyzowany. Słodycz silna, choć chyba jeszcze nie aż tak straszliwa, jak dwie poprzednie cechy. Czekolada sama w sobie, gdyby nie sztuczna nuta, mogła by być (nie wiem, czy ona była naaromatyzpwana czy tylko przesiąknięta), ale nadzienie to porażka totalna (choć zaskoczyło mlecznością).
Nic wspólnego z amaretto to nie miało. Już bardziej kawowo smakowało, alkoholu nie czuć (bo nie ma w składzie). I jeszcze ten olejek migdałowy - coś potwornego, nic wspólnego z migdałami.

Na takiego oblecha dawno nie trafiłam (ostatnio to były kulki Schluckwerden Jamaica - Rum Truffles). Owszem, to, że czekolada i mleczność wnętrza nie były złe, spójność, niską cenę obiektywnie można uznać za plusy, ale... subiektywnie chciałabym przyznać najniższą ocenę. Przy drugiej minikosteczce chciałam wypluć, na niej więc zakończyłam, resztę oddając Mamie.
Jako że po konsultacji z nią stwierdziłam, że to po prostu produkt wyjątkowo nie dla mnie (za to pewnie doskonały jako prezent dla teściowej), ocena taka. Mamie też bardzo nie smakowały (choć ona zjadła dwie... ale czekoladki) przez ten olejek migdałowy na pierwszym miejscu (bo co innego, gdyby był likier, albo jeszcze coś, a nie czysty olejek). Stwierdziła jednak, że "może jak ktoś lubi olejek migdałowy, w końcu ludzie dodają do ciast, to i to dobre".


 ocena: 2/10
kupiłam: za czyimś pośrednictwem
cena: 3,59 zł
kaloryczność: 543 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcze roślinne (w zmiennych proporcjach palmowy i shea), pełne mleko w proszku, tłuszcz kakaowy, odtłuszczone mleko w proszku, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu w proszku, emulgatory: lecytyna sojowa, E476; aromaty

poniedziałek, 24 czerwca 2019

Roshen 56 % Dark Chocolate with Blueberries and Cookies ciemna z borówkami i ciastkami

Zazwyczaj omijam rzeczy z borówkami amerykańskimi, bo są mi za słodkie. Te owoce nawet solo nie robią na mnie wrażenia, ale zdarza się, że spojrzę na jakiś produkt i powiem: o, tutaj rzeczywiście pasują! Zobaczywszy ciastka Tivoli Delicious Cookies Exclusive Blueberry & Coconut od razu pomyślałam, że to właśnie świetne połączenie. Mniejsza o to, jak wyszły, ale właśnie ciastka z jagodami brzmią fajnie (pomijam, że jestem nieciastkowa - omawiam pomysły). Po paru czekoladach Roshen mam do marki tej obojętny stosunek, ale tak się złożyło, że czekała mnie ostatnia tabliczka. Liczyłam, że akurat będzie smaczna - te ukraińskie czekolady wydają mi się właśnie dobre pod dodatki. Jako że są raczej delikatne - pod delikatne dodatki jak znalazł! Chyba.


Roshen Premium Quality Delicious True Dark Chocolate 56 % with Blueberries and Cookies to ciemna czekolada o zawartości 56 % kakao z borówkami amerykańskimi (jagodami?) i ciasteczkami.

Gdy tylko zabrałam się za sreberko, a już w ogóle po przełamaniu czekolady i zbliżeniu się, poczułam zapach galaretkowato-jagodowy. Był bardzo wyrazisty, słodki i soczysty. Połączył naturalność i taką nutę "podsłodzenia" (kandyzowania / galaretkowości itd.), dając w sumie przyjemny efekt. Osnuwało go maślano-czekoladowe, niestety nieco tanie, tło.

Tabliczka okazała się bardzo twarda, acz trzaskała, jakby była pusta. W dotyku tłusta, z racji dodatków wydała mi się krucha.
W ustach rozpływała się powoli, ale bez oporu. Maślano-zbity kawałek chętnie opływał falami soczystości i tłustawości, pozostawiając na podniebieniu i języku nielepiące smugi.
Ciastek było o wiele, wiele więcej niż jagód.
Okrągłe ciastka wydały mi się chrupiące jedynie w trakcie robienia kęsa, bo tak to przyjemnie rozpływały się wraz z czekoladą. Pomogło im napowietrzono-pustawe wnętrze, mimo którego zachowały pewną tłustawość (nie były leciutkie). Tak je wtopiono, że nie dało się ich wyskubać. Wydaje mi się, że to w dużej mierze nie kulki, a połówki (dzięki czemu tak łatwo nasiąkają).
Jagody... rozczarowały mnie, bo okazały się podcukrzonym tworem początkowo nijakim, po czasie nasiąkającym i mięknącym. Gdy twardszy, cukrowy wierzch się rozpuścił, w ustach pozostawały całe owoce, które... wydały mi się jakieś użelkowione, lepiły się do zębów, odznaczając się przy tym pewną jędrnością. Odebrano im soczystość. Jedynie pesteczki i skórki przypominały, że to prawdziwe, całe owoce.

W smaku czuć wyrównaną cukrową słodycz i paloną gorzkawość kakao. W pierwszą szybko wmieszała się leciuteńka jagodowa nutka, ciągnąca za sobą bardziej waniliowato-maślany smak.

Mówienie o gorzkości byłoby nadużyciem, ponieważ gorzkawość wyszła niezwykle łagodnie. Wytrawny smak kakao cechowała głównie paloność, przy czym kojarzyła się ona z delikatną, czarną kawą. Odrobinę cierpki aspekt pobrzmiewał między nią, a jagodową nutą. Mniej więcej w połowie rozpływania się kęsa cierpkość borówek wyłoniła się, by zaraz utonąć w cukrowo-palonej mieszaninie. Wyłapałam tu coś nieco bombonierkowego, ale nie tak w jednoznacznie negatywnym znaczeniu.

Wtedy właśnie dodatki zaczęły wyraźniej wyłaniać się spod czekolady. Rozgryzałam je blisko końca, by nie powiedzieć, że prawie na sam koniec.
Borówki w pierwszej chwili podbijały cukrowość. Słodycz więc rosła, ale zaraz jagody zrównywały się z czekoladą. Z jej palonym klimatem przyjemnie wyszła ich suszkowatość, choć była znikoma. Owoce okazały się raczej mocno podsłodzone, jakby ktoś próbował przerobić je na galaretkę (z powodzeniem). Dosłownie dwa czy trzy razy poczułam satysfakcjonująco jagodowy, naturalny smak tego owocu.

Ciastka również wpisały się w ciepły wydźwięk (paloność / pieczoność). One jednak prawie nic nie wniosły (jakbym już musiała coś o nich napisać, to widziały mi się jakoś herbatnikowo-biszkoptowo). Sprawiały głównie, że czekolada wydawała się jeszcze bardziej neutralna i maślana, łagodna. Łączyły to z kawową nutą. Na debiut decydowały się dopiero wsparte przez dominujące jagody. Wtedy jednak wychodziła i nuta taniości.

Pod koniec delikatna, maślana czekolada z kawowo-palonym charakterem podporządkowała się cukrowym jagodom, ciastka trochę rozmyły smak... Było delikatnie, cukrowo, a jednak całość w pewien sposób wydała mi się wyciszona. Z przesłodzenia i z wyrazistszego smaku.

Po zjedzeniu było jak to po słodko-maślanej, ale ciemnej czekoladzie, z posmakiem cukrowo-galaretkowatych jagódek. Tonacja kawowo-maślana, bez gorzkości, a jednak nie do końca ulepkowata i z "taniawą" wytrawnością.

Całość była niczym maślane ciastka z jagodami wcinane do delikatnej kawy przez wymalowane paniusie. Bombonierkowe spotkanie na ploteczki? Słodko, niedziecinnie, ale i bez pazurka. Niby wytrawnie, ale z groźbą, że gdzieś tam pewna tandeta się wkradła.
To wciąż smaczna kompozycja, tylko... bez charakteru. Wolałabym, gdyby to ciastka były maślane, a nie czekolada. Ciastka wyszły bowiem nijako (i w dodatku za dużo ich), a czekolada nazbyt maślanie. Gdyby zaś zrobić ją ciemniejszą... A z jagodami to miałam taki problem, że byłyby fajne, gdyby nie to, że je tak zacukrzyli.
Całkiem spoko, ale bez ochów i achów.
Przypomniała mi Lindt Excellence Blueberry Intense - ciastka chyba wydają mi się lepszym towarzyszem dla jagód, jak i dodanie całych owoców lepszym pomysłem, jednak... Niestety, Roshen ogólnie nawalił jakością (choć owocowe kawałki Lindta też nie były idealne).


 ocena: 7/10
kupiłam: odkupiłam od osoby prywatnej
cena: 5 zł (za 90 g)
kaloryczność: 520 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, kawałki herbatników 8% (masa jajeczna, mąka pszenna, cukier, proszek do pieczenia, substancje spulchniające: E450i, E500; mąka ryżowa, aromat), jagody 4% (suszone jagody 57%, cukier, syrop glukozowo-fruktozowy, olej słonecznikowy), kakao w proszku, lecytyna sojowa, aromat waniliowy

niedziela, 23 czerwca 2019

baton Bombus Raw Energy Peanuts & Dates

Wielokrotnie pisałam już o tym, że słodycze inne, niż czekolady mnie nie kręcą, ale czasem nachodzi mnie, by dowiedzieć się, jak dana rzecz smakuje. Kiedyś dochodziła do tego jeszcze ochota na to czy na tamto, obecnie wydaje mi się, że to już za dużo powiedziane. Dziwne to, ale tak mam. W tym przypadku miałam dodatkowo nadzieję, że wyjdzie masłoorzechowo, wiecie  "sztabka z masła orzechowego", podobnie do Kompasa (lubianej przeze mnie marki Zmiany Zmiany) o podobnej bazie. Bombusowi ufałam z kolei dzięki genialnemu, na maksa kakaowemu, Bombus Cocoa & Cocoa Beans.


Bombus Raw Energy Peanuts & Dates to "baton owocowy" z daktyli i orzeszków ziemnych.

Po otwarciu poczułam zapach surowych fistaszków i głęboką słodycz daktyli, a także odległą sugestię suchawego masła orzechowego 100%. Dominowały jednak orzeszki - same w sobie, lekko posolone orzeszki.

Baton nie był tłusty, nie plamił, nie lepił się. Przy jakimkolwiek dzieleniu odznaczał się pozytywną twardością, zwartością.
W ustach okazał się umiarkowanie twardy, acz raczej zwarty i konkretny. Zawierał sporo dużych kawałków, połówek i prawie całych orzeszków, a daktyle były mocno przemielone.
W trakcie jedzenia raczej rozchodził się na grudki, no, może na grudkowatą, suchawą masę (niestety nie stawał się "daktylowo-masłoorzechową papką").

W smaku najpierw uderzała silna słodycz daktyli, do złudzenia przypominająca miód.
Rozchodziła się szybko, otwierając drogę orzeszkom.

Po paru chwilach to one dominowały całkowicie. Trafiając na wielkie sztuki, to je oczywiście czułam przede wszystkim: świeże, surowe i naturalnie gorzkawe fistaszki.

W trakcie memłania masy orzeszki przez moment mignęły masłem orzechowym, ponad słodycz wybijało się jako takie delikatniejsze, bardzo naturalne, suchawe... i jako np. warstwa korzennego chlebka / ciasta pełnego miodu.

Miodowa słodycz powiodła kompozycję ku obrazowi masy makowej z mnóstwem orzeszków. Zrobiło się bardzo słodko, ale zaskakująco mało daktylowo.

Po wszystkim pozostał posmak fistaszków, skojarzenia z masą makową i chlebkiem korzennym pełnymi miodu, a więc także poczucie bardzo silnej, ale nie przesadzonej słodyczy.

Baton był bardzo smaczny, to fakt. Wyszedł  monotonnie, ale podobało mi się skojarzenie, jakie budził. Nie na tyle jednak, bym chciała do niego czy nawet podobnego wrócić.


ocena: 8/10
kupiłam: Tesco
cena: 3,99 zł (za 50 g; promocja)
kaloryczność: 442 kcal / 100 g; sztuka 50 g - 221 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: daktyle 54,9%, orzeszki ziemne 45%, sól 0,1%

PS A jak komuś mało czekolady, zapraszam do aktualizacji recenzji Luximo Premium 70 % z solą morską. Ciekawa rzecz się okazała... I Wieliczki zwiedzać nie muszę.

sobota, 22 czerwca 2019

E. Wedel Czekolada mleczna o smaku Grzańca nadziewana korzennym kremem czekoladowym i nadzieniem a'la grzaniec

Jakoś zimą rok czy dwa lata temu poszukiwałam Lindta Grog, ale nie udało mi się go znaleźć, za to wszędzie trafiałam na (wtedy nowość) Wedla o smaku Grzańca. Jako że Wedla nie lubię, nie kupiłam. Gdy zaczęły pojawiać się recenzje, pożałowałam decyzji. Potem o czekoladzie zapomniałam, ale zimą 2018/19 zaczęłam dość często w sklepach zerkać w kierunku ciemnych Wedli Panna Cotta; zaczął za mną chodzić jakiś "owocowawy nadziewaniec". W dodatku najlepiej taki właśnie "zimowy". Znowu zaczęłam wspomnianego Lindta szukać, ale tym razem, gdy tylko napatoczyłam się na obiekt dzisiejszej recenzji, kupiłam.


E.Wedel Czekolada mleczna o smaku grzańca to czekolada mleczna o zawartości 25% kakao z "nadzieniem o smaku grzańca"; powiedziałabym, że z kremem czekoladowym z przyprawami korzennymi i alkoholowym nadzieniem / żelem stylizowanym na grzane wino, ale dobra tam.

Po otwarciu poczułam zapach kojarzący się z korzennymi pierniczkami i ciastkami "maślanymi" (z margaryną). Było to bardzo słodkie i ciężkie. Czekoladowość wydała mi się jakaś nieobecna. Po przełamaniu wydało mi się to jeszcze bardziej korzenne, a do głowy przyszły mi pierniczki z owocowawym nadzieniem.

Już w dotyku czekolada była tłusta, ale nie miękka, a konkretna. Nadzienia zaskoczyły mnie swoją zwartością - zwłaszcza górne, bo spodziewałam się żelo-dżemu. Dostałam jednak bardzo mazisto-plastyczną, wilgotną i miękką masę, która się rwała-ciągnęła. Miejscami (na środku) zawilgociła krem dolny, który był ewidentnie nieco suchszy. Oprócz tego i tak był tłusto-zbity.

W ustach czekolada rozpływała się w średnim tempie, mięknąc na okropnie proszkowy, tłusty ulepek. Odsłaniała nadzienia: szybciej wyciskało się swoją nasączoną wilgocią te czerwone. Uderzało tłustawością i silnym poczuciem scukrzenia, ziarnistości, po czym znikało błyskawicznie. Jasnobrązowe nadzienie rozpływało się wolno i opornie, mimo silnej tłustości. Ta była połączeniem margaryny i oleju. Mimo to, krem sprawiał wrażenie suchawego i gumkowego. Ponadto był proszkowo-pylisty (pylistość "osuszała" tłustość?). Wszystko to stawało się zalepiającą, tłustą ulepko-masą.

W smaku sama czekolada przywaliła mi przede wszystkim cukrem. Po chwili wykazała się jakąś tam maślanością, może i mlecznością. Na pewno za to doszedł do tego bliżej nieokreślony, sztuczny akcent, który przełożył się na klimat tandety. Takie czekoladopodobne coś z cukru.

Do cukrowości i sztuczności po paru sekundach dobiegł posmak pseudo-owocowy, co w pierwszej chwili skojarzyło mi się z gumą owocową, ale zaraz zaczęło przemieniać się w galaretkę owocową.

Nadzienie brązowe podtrzymało maślaność i tandetę, choć ono dodało wszystkiemu korzennej nuty. Przywiodło na myśl dość pierniczki. Maślany smak tego kremu przechodził w margarynę i kojarzył się z tanimi maślanymi ciastkami. Miało to też w sobie coś z pseudoczekoladowej, budżetowej masy, ale przynajmniej z czasem korzenność wydała mi się lekko ostro-piekąca (podkreślił ją spirytus?). Słodycz tej części była silna, ale chyba nie aż tak cukrowo-cukrowa jak czekolady. Niestety między tym wszystkim przechadzała się sztuczność.

Nadzienie czerwone bezkompromisowo podbijało słodycz i dodało ostrzejszy, alkoholowo-korzenny smak z zaskakująco silną korzenną goryczką. Do całości wniosło lekką, chemiczną owocowość i alkohol. Jakiś taki owocowy może i przypominało... Likiero-nalewkę? W pewnym momencie zrobiło się dość mocno alkoholowo, ale wciąż cukrowo. Te dwa czynniki nakręcały się. Cukier drapał w gardle (próbując udawał jeszcze mocniejszy alkohol?).

Pod koniec oprócz cukrowej burzy, czułam przyjemnie wyrazistą korzenną pikanterię. Wzrósł także smak pseudo-owocowy, wmieszał się w ogólną cukrowość. Było to i tak mdłe, bo cukier wszystko zamazywał. Margaryna, masło i mleko przełożyły się na pierniczkowość, a czekolada jakoś tak to ubrała w bombonierkę.

W posmaku pozostał cukier, chemia i poczucie procentu. Coś korzennego, coś... gumooowocowego i nibyczekoladowego, ale niestety nie nibycukrowego, a CUKROWEGO. I jeszcze poczucie zatłuszczenia z warstwą na ustach. O ile przecukrzenie było po prostu bardzo nieprzyjemne, tak posmak chemicznie owocowawy był straszny, bo aż wgryzający się.

Czekolada wyszła z pomysłem, potencjałem, ale jakość leży i kwiczy. Beznadziejna sama czekolada, a dobór składników do nadzień to jakaś pomyłka. Gdyby tak dać dobrą czekoladę nie cukrowo-tandetną, a czerwone nadzienie nie-wiadomo-co zastąpić np. galaretką, dżemorem (o wiśniowym smaku? że jak wino niby)... mógłby to być kolejny niezły Wedel. Podobały mi się piernikowe skojarzenia i właśnie w tym kierunku bym poszła. Alkoholowe, korzenne pierniki z nadzieniem owocowym, mm... szkoda, że w tej tabliczce były wyczuwalne, ale hen, hen za cukrem i chemią.
Z przygotowanych 7 kostek (a akurat miałam ochotę na alkoholowe zasłodzenie) ledwo podołałam dwóm, całą resztę oddając Mamie. Również czuła głównie cukier, tylko zdziwiło mnie, jak odebrała czerwone nadzienie: "taka fajna pianka". Oprócz tego, jej też nie smakowała (z tą różnicą, że dojadła bez problemu te 5 kostek, a resztę skończyła na dniach).
Hm, Zotter Jingle Bells Rock / Marzipan + Red Wine wersja dla masochistów.


ocena: 4/10
kupiłam: Biedronka
cena: 7,99 zł
kaloryczność: 525 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: czekolada mleczna 50% (cukier, tłuszcz kakaowy, mleko pełne w proszku, miazga kakaowa, serwatka w proszku, tłuszcz mleczny, emulgatory: lecytyna sojowa i E476; aromat), cukier, tłuszcz roślinny częściowo utwardzony (palmowy, rzepakowy, słonecznikowy, shea), mleko pełne w proszku, serwatka w proszku, mleko zagęszczone słodzone, czekolada ciemna 2% (miazga kakaowa, cukier, kakao o obniżonej zawartości tłuszczu, tłuszcz kakaowy, emulgatory: lecytyna sojowa, E476; aromat), syrop glukozowy, spirytus 0,7%, substancje utrzymujące wilgoć (sorbitole, inwertaza), aromaty, barwnik (koszenila), lecytyna sojowa, koncentrat czarnego bzu

piątek, 21 czerwca 2019

baton Bombus Natural Energy Raw Protein Banana

Wydaj mi się, że w temacie batonów napisałam już wszystko, co do napisania miałam. To znaczy: nie jestem batonowa, ale bakaliowe zdarza mi się jeść na uczelni, bo są niewymagające i smaczne. Lepsze, gorsze, nudne i dość ciekawe, ale ogólnie zawsze wychodzą raczej pozytywnie, a jak nie, to przynajmniej zdrowo. Białkowe twory z kolei z zasady omijam szerokim łukiem. Łuk jednak trafia na strzałę, gdy w składzie jest dużo bananów. Cięciwa naciąga się, wykazując się elastycznością. Tak, jestem w stanie zaryzykować, gdy chodzi o smak bananowy uzyskany za sprawą dodania prawdziwych bananów, a nie jakiegoś aromatu i gdy to szanowana przeze mnie marka się tego podjęła.


Bombus Natural Energy Raw Protein Banana to białkowy baton owocowy na bazie daktyli i bananów.

Po otwarciu zapach wydał mi się dziwnie wytrawny. Owszem, czułam słodkiego, niemal czarnego banana i jakby "paloną" słodycz daktyli, ale... Obecna kokosowa nuta to przede wszystkim olej kokosowy. Wiązała się też z dziwnym motywem przyprawionej mąki / ryżu... przywiodło mi to na myśl jakieś dziwne, korzenne curry i zimne ognie.

Baton wydał mi się suchawo-tłustawy w dotyku, a przy tym twardy. Nie kruszył się jednak zbyt mocno.
W ustach nie był już taki suchy, a zaskakująco soczysty. Mimo to, cechą równoważną z soczystością była gęsta mączność. Ta mączna proszkowość bardzo mi przeszkadzała.
Baton pod naciskiem zębów rozpadał się na grudki, nieco rozpływał się i odsłaniając trzeszcząco-soczyste wiórki.

W smaku słodycz zagrała o wiele odważniej, niż w zapachu, choć w pierwszej chwili baton wydał mi się mało słodki, a trochę mączno-biszkoptowy. W ciągu kolejnych dwóch-trzech sekund słodycz jednak uderzyła. Głównie soczysta, taka pełna / skondensowana i wyraźnie bananowa, a tylko po części daktylowa. Ewidentnie dominował czarny, dojrzały banan. Połączenie wyszło zabójczo zasładzająco, niemal drapało w gardle, odległe kojarząc się nawet z karmelo-toffi.

Z tła odezwała się lekka kokosowość, głównie jako olej kokosowy, przy asyście mąki (?). Wprowadził wytrawność, wręcz lekką pikanterię, a naturalny, delikatny kokos (mam tu na myśli takiego typowo wiórkowo-słodyczowego) był stosunkowo słabo wyczuwalny. Nadał jednak skojarzenia z jakimś chlebkiem bananowym z karmelem.

Pod koniec czułam przede wszystkim słodkie, niemal czarne banany, a przed oczami miałam zbyt mączny, bananowy biszkopt / chlebek.

Po wszystkim pozostał posmak bananów właśnie, choć było bardziej "suszono", mącznie i słodko niż w trakcie jedzenia. To była dobra, ale nudna w swej sile i skumulowaniu słodycz.

Zdecydowanie przeszkadzała mi mączność tego batona. Konsystencja to jedno, ale smak też przeszkadzał, nadawał bowiem dziwnego wydźwięku. Olej kokosowy wystarczyłby, bo wyszedł nieźle, choć ja właśnie w bardziej kokosowym (niż białkowoodżywkowym) kierunku bym poszła. Tak to baton zaserwował przede wszystkim smak dojrzałego, słodkiego banana, trochę zepsutego właśnie mączno-mdłym, wcale nie rozbijającym słodyczy, posmakiem. Lepiej po prostu zjeść banana.


ocena: 7/10
kupiłam: Tesco
cena: 3,49 zł (promocja)
kaloryczność: 336 kcal / 100 g; sztuka 50g - 168 kcal
czy znów kupię: nie

Skład: daktyle 40%, banan 25%, białko ryżowe 23%, kokos 12%

środa, 19 czerwca 2019

Marabou Co-Co mleczna z wiórkami kokosowymi

Kupując Katy Kokosową Mleczną uznałam to za dobre rozwiązanie na żal, że nie kupiłam Milki Champiolade. Niestety, trafiłam na coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Wiórków było za dużo! Tak dużo, że aż czekolada beznadziejnie nieczekoladowo wyszła. Kto by pomyślał? Czekoladę przyszło kończyć Mamie, która widząc, jak szkoda mi tamtej, zaproponowała, by może czegoś podobnego poszukać w internecie, bo i tak miałyśmy zamówić jakieś słodycze "kompromisowe" (coś dla niej, coś dla mnie; jak nie dla jednej, to dla drugiej albo na współę). Kierując się tym, że i Milka, i Marabou należą do Mondelez, pomyślałam, że chyba znalazłam substytut. Tak się złożyło, że miałam ją degustować jakiś tydzień po MIA 65 % Coconut, więc nie wiedziałam, jak to będzie miało wpływ na odbiór.


Marabou Co-Co to mleczna czekolada o zawartości 30 % kakao z wiórkami kokosowymi.

Po otwarciu poczułam intensywną mieszankę kokosa i cukrowej, głęboko mlecznej czekolady o uroczym charakterze. Zupełnie jak jakieś przeznaczone dla dzieci czekoladki z nadzieniem mlecznym... tylko że mleczno-kokosowym!

Tabliczka była tłusta, przy łamaniu niby twarda, ale... sprawiała wrażenie miękko-kruchej. Wiórki niby dobrze wtopione, lecz niektóre się z niej odkruszały (razem z nią).
W ustach rozpływała się z łatwością, gładko i gęsto-kremowo, odpowiednio tłustawo. W miły sposób zachowywała formę, powoli odsłaniając nieprzesadzoną ilość wiórków. Te były różnej wielkości (częściowo przemielone) i dość twardawe za sprawą podprażenia. Bardzo zacnie chrupały, uwalniając soczystość. Nie memłały się ani nie zalegały w ustach.

W smaku od pierwszej chwili po ustach rozeszła się silna słodycz i ogrom mleka. Mleczność popłynęła w maślano-śmietankowym bardzo pełnym i naturalnym kierunku, co wyszło bardzo smakowicie.

Słodycz, od początku zbyt silna, nie próbowała jednak tejże mleczności zagrozić. Wręcz przeciwnie. Wpisała się w taki słodziaśnie-mleczny klimat, jak jakieś zagęszczone (cukrem?), skondensowane mleko. W pewnym momencie na myśl przyszło mi toffi.

Posmak kokosa, początkowo delikatny, wiązał ze sobą mleko i słodycz. Mniej więcej w połowie (kiedy to jeszcze nie zaczęłam rozgryzać wiórków, ale poczułam je na języku) wchodził do gry bardzo wyraźnie. Rozdawał karty. Był to kokos wiórkowy, naturalny, który mleczność przemodelował na śmietankę kokosową, a słodycz uprzyjemnił.
Cukier zadrapał w gardle, ale w ustach to "kokosowa słodycz" działała. Mignęła mi przy niej nawet jakaś sugestia delikatnego kakao.

Gdy bliżej końca zabrałam się za rozgryzanie wiórków obok czekolady (a pojedyncze trochę wcześniej), podkreśliły naturalność mleka, odciągały uwagę od cukru na rzecz, wiadomo, kokosa, ale i czekoladowości. Swoim minimalnym podprażeniem podkreśliły też nutkę toffi (?).
Zostawiona na koniec większa ilość wiórków, tak neutralizowała zasłodzenie, że z ochotą sięgałam po kolejny kawałek. Takie pozostawione wyszły wyjątkowo smacznie naturalnie-wyraziście.

W posmaku pozostał intensywny, naturalny kokos - leciutko podprażony, bo taki "orzechowawy", ale w pewnym stopniu wciąż świeży, przyjemnie podkreślający czekoladowość. Ta wyszła urokliwie przesłodzona, niemal kojarząca się z toffi i czekoladkami dla dzieci (typu Kinder). Niestety nie obeszło się bez poczucia zasłodzenia.

Bardzo, bardzo słodka czekolada z odpowiednią ilością wiórków kokosowych, kojarząca się z kokosowym toffi. Maślana i mocno mleczna, przesiąknięta naturalnym kokosem z wiórkami, które zachowały pełnię smaku była wprawdzie za słodka (a pod koniec posiedzenia z nią cukrowość stała w gardle), ale do tej kompozycji silna słodycz pasowała, nie odstawała. Dzięki kokosowi, Marabou z przesłodzenia wyszła obronną kostką. Nie waliła czystym cukrem (ani żadną sztucznością czy czymś). Strukturze nie mam kompletnie nic do zarzucenia. Kremowa czekolada zgrała się z idealną ilością wiórków o zachwycającej, chrupiąco-świeżej strukturze. Dawno na tak zacne nie trafiłam. Co więcej, całość cudownie utrzymywała formę.
Podobało mi się, że ogólnie wyszła tak naturalnie. Bardzo prosta, w gruncie rzeczy... nudno-smakowita.
Wyszła lepiej niż mleczna Katy - kokosowość Marabou była cudowna, a ona sama nie wydawała się zlepkiem. Marabou może i konkretnie mnie zasłodziła, ale w tym też "coś" było. Po niej i po Katy Białej stwierdzam, że to pewnie duża ilość serwatki tak wpisała słodycz w mleko.
Wszamałam, dzieląc sobie na dwa dni, Mamie dając tylko kostkę - zachwytom nie było końca - dziwiła się, jak smakowita i "słodka, tak inaczej, głęboko" jest sama czekolada ("a nie była ci za słodka?" - pytała z nadzieją, ale mimo twierdzącej odpowiedzi, nie odstąpiłam większej ilości).


ocena: 8/10
kupiłam: zamawiane
cena: 14,90 zł (za 185 g)
kaloryczność: 502 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier, tłuszcz kakaowy, kokos 10%, miazga kakaowa, serwatka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, masło, produkt z serwatki, lecytyna sojowa, aromat