poniedziałek, 10 kwietnia 2017

A. Morin Perou Toumi noir 70 % ciemna z Peru

Tyle ostatnio pojawia się u mnie nowych czekoladowych marek - a to Idilio Origins, w której się zakochałam, a to "nowa-stara" miłość, Pacari, wszelkie amerykańskie ciekawostki... A ja po prostu zatęskniłam za starym, dobrym Morinem, do którego mam ogromny sentyment. W końcu to marka, od której zaczęłam swoją przygodę z prawdziwą czekoladą.

Tym razem sięgnęłam po tajemniczą tabliczkę z kakao z, z tego co udało mi się wyczytać, północnej części Peru. Próbowałam już peruwiańskiego Morina - z prowincji Chanchamayo (63 % kakao), więc nie chodzi o samo Peru, a o "Toumi". Długo szukałam, o co chodzi, ale właściwie nic nie znalazłam. No, oprócz informacji o tumi, czyli ceremonialnych peruwiańskich nożach związanych z kulturą Inków...

A. Morin Perou Toumi noir 70 % to czekolada ciemna o zawartości 70 % kakao z Peru.

Po otwarciu zobaczyłam piękną tabliczkę o lśniącym i intensywnym, ciepłym kolorze, który wydał mi się wręcz soczysty.
Była bardzo twarda, choć jakoś specjalnie nie trzaskała. W ustach rozpuszczała się bardzo przyjemnie, nie za tłusto, raczej kremowo, ale też z pewnym piaszczystym efektem.

Specjalnie... to ona pachniała. Po prostu bosko kwiatowo, dość owocowo, ale przede wszystkim mocą kakao, objawiającą się jako średnio prażona nuta kojarząca się z żyzną, rozgrzaną przez letnie słońce ziemią.
W tych "kwiatoowocach" wyróżniłabym granatowe winogrona, borówki amerykańskie i słodziutkie, aromatyczne banany. Na kwiatach się nie znam, ale wyobraziłam sobie takie kwitnące wczesną wiosną o lekkim, rześkim aromacie.

Natychmiast po zrobieniu kęsa docierał do mnie "słoneczny", delikatny wyraz tej czekolady.
Nieprzesadnie prażone kakao wypuszczało nutkę nieco ziemistą, po chwili zmieniającą się w nieprażone, ale wyraziste orzechy.

Były one spowite dość silną słodyczą. Nie była jednak prosta, a taka... słodko karmelowa, wchodząca w bardziej rześkie klimaty, co koniec końców skojarzyło mi się z bananami. O tak, słodycz była tu karmelowo-bananowa.

Nie było to jednak żadne zasłodzenie. Z pomocą szybko przychodziła cała ekipa owoców - prawda, również słodkich, ale już o wiele bardziej soczystych. O dominację walczył granat i mieszanina malin oraz truskawek.

Pierwsza nuta, ta orzechowo-ziemista, wywalczyła sobie z czasem nieco więcej miejsca, odsłaniając mi grillowane orzechy i nutę, którą w pierwszej chwili nazwałam "piach-orzech". Był to smaczek ciepłej ziemi (skojarzenie nasilane przez konsystencję) o jasnym kolorze. Po chwili stało się jasne, że to piasek. Piasek i orzeźwienie... morska bryza, o tak. Orzechy grillowane na plaży, a do tego koktajl ze wspomnianych wcześniej malin, truskawek i granatu, rześkość. Mniam!

Po chwili jednak to całe orzeźwienie przestało wydawać mi się takie "słoneczne". Ono było bardziej... prażono-suszone? Mięta! Herbata miętowa, taka niezaparzona. O tak, to było to. Ta nuta nie wydała mi się jednak specjalnie ziołowa, bo w dużej mierze była złagodzona bananową słodyczą.

Na koniec w ustach pozostawał ten suszono-prażony posmak, będący mieszaniną orzechów  i mięty... choć już nie tak oczywiste. Bardziej mięty i suszonych kwiatów.

Ta czekolada była stateczna, raczej prosta i głęboka. Wiem, że smaki brzmią dziwnie i dynamicznie, ale wcale takie nie były. Rozwijały się leniwie i nie były aż tak wyraziste, a zasnute "kakaowością". Ewidentnie czułam jednak kwiaty, owoce (truskawki, maliny, banany), orzechy i miętę. Może brzmi to "dziko", ale były tak łagodne, że idealnie pasowały. Niektórym mogłaby jednak pewnie wydać się za słodka. Mi... "bananowa" słodycz nigdy nie przeszkadza.

Po degustacji wczytałam się w opis producenta i zdziwiłam się, że żadnych owoców tam nie było, a kwiaty (białe), orzechy (włoskie) i mięta - owszem. Obiecanej lukrecji jednak za nic nie czułam, czego trochę mi szkoda.


ocena: 10/10
kupiłam: Sekrety Czekolady
cena: 21 zł (dostałam zniżkę <3) za 100 g
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: ziarna kakao, cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, lecytyna słonecznikowa

7 komentarzy:

  1. Jakbyśmy nie poczuły obiecanej lukrecji to byłybyśmy zadowolone xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba nie nazwałbym jej prostą, skoro daje się wyczuć tyle smaków :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Żałuję teraz, że jej nie wybrałam. Wzięłam Dominikanę 63 i Peru 100 i choć w obydwu czaiły się ciekawe nuty, to całość była jakby rozcieńczona, chyba za dużo masła. Może kiedyś zrobię kolejne podejście do firmy, ale na razie mnie nie ciągnie :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie wręcz przeciwnie, bo za każdą skończoną czekoladą Morina strasznie tęsknię. Nie są idealne, ale mają w sobie coś, co mnie przyciąga. I jakoś wcale mi się nie wydaje, żeby były za tłuste, chociaż setki jeszcze nie jadłam.

      Usuń
  4. I dobrze, że lukrecji nie było. Chociaż mnie jest wszystko jedno. Czekolada podobała mi się do momentu, w którym wspomniałaś o ziemi/piachu. Dla mnie to smak pleśni. Cieszę się za to, kiedy czytam, jak odkrywasz coś nowego i jak ekscytuje Cię kolekcjonowanie w pamięci tabliczek. To zawsze będzie czymś dla nas wspólnym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, to nie taka ziemia! Nie zapleśniała, a taka cieplusia, nagrzana.

      Usuń

Moderacja włączona, żeby nie było problemów z weryfikacją obrazkową.