czwartek, 29 czerwca 2017

Zotter Mango PREDA mleczna 40 % z mango

Zamawiając tę czekoladę czułam, że nie dorówna pysznej Mango and Mace, która oprócz smakowitości mango kryła w sobie cudowną goryczkę korzenia maca i ciemnej czekolady, a poczytawszy o niej trochę opinii tylko się w tym przekonaniu utwierdziłam. Mimo to postanowiłam i tak ją kupić, chociażby ze wzgląd na to, że podjęłam się utopijnego wyzwania spróbowania wszystkich Zotterów i bardzo lubię mango, które w czekoladach jest rzadko spotykanym dodatkiem.
Nie miałam pojęcia "czym różnią mango PREDA od zwykłych", ale jako realistka (no dobra, w najbardziej optymistycznym przypadku, pesymistyczna realistka) wiedziałam, że nie mam co liczyć na to, że się dowiem dzięki samej czekoladzie, więc przeszukałam internet. PREDA to działająca od 40 lat fundacja walcząca o prawa dzieci i ratująca je na Filipinach. Od PREDA właśnie Zotter zakupił owoce będące tytułowym składnikiem tejże tabliczki.


Zotter Mango PREDA to czekolada mleczna o zawartości 40 % kakao z nadzieniem mango, stworzonym z owoców mango, mango-jogurtowej czekolady Labooko fruit Mango Lassi i nugatu z orzechów nerkowca z cytryną i szczyptą chili.

Po rozchyleniu papierka zobaczyłam, jak zwykle w przypadku mlecznych Zotterów, nieco rudawą tabliczkę oraz poczułam smakowity zapach słodkiej, uroczej czekolady. Miała karmelowo-orzechową nutkę, ale oprócz tego, wydobywał się z niej akcent nerkowców i owoców, które nasiliły się po przełamaniu. Wtedy jednak to głównie mango skupiało na sobie uwagę.

Warstwa czekolady była tłusto kremowa, przez co rozpuszczała się znacznie szybciej od gęstego, nietłustego, a wręcz owocowo śliskiego nadzienia, co miało swoje plusy i minusy. Zaletą na pewno jest, że to nie za tłusta kompozycja (choć aż taka lekka też nie), ale doszukałam się wady w rozchodzeniu się smaków.

Sama czekolada mleczna to dosłownie ideał takowej, zwyczajnej. Bardzo słodka, ale w pozytywnym znaczeniu, przede wszystkim głęboko mleczna i z nutką kakao. Wpasowała się w całość.

Z czasem spod czekolady zaczynał wychylać się kwaskowaty, owocowy smaczek.
W końcu udało mu się wywalczyć znaczące miejsce, ale osiągnął to w połączeniu z silną pudrową słodyczą, którą mają wszystkie owocowe Labooko i która w dużej mierze jest białoczekoladowa, ale właśnie w połączeniu z owocami zawsze kojarzy mi się z pudrowymi cukierkami.

Na szczęście także smak owoców był tu bardzo, bardzo mocny i soczysty. Właśnie: owoców, bo nie było to tylko i przede wszystkim mango. Owszem, było je czuć bardzo wyraźnie, ale jego charakter został mocno zabarwiony cytryną, a więc jej kwaskiem. Oprócz dość silnej słodyczy, ganasz był bowiem naturalnie, soczyście kwaśny. Pod koniec właściwie miałam wrażenie, że cytryna zrobiła się wyraźniejsza niż mango, bo do kwasków dołożyła się także nutka jogurtu.

Na końcówce czekolada mleczna jakoś w ogóle odeszła w niepamięć, pojawiła się za to przyjemna, ale nie za silna, sugestia chili (żadna ostrość, a jedynie sugestia). Przyjemnie wyszło to z cytryną, ale i tak wolałabym, żeby np. chili było o wiele silniejsze, a cytryna słabsza, bo aż taki kwasek nie pasuje mi do mango - dojrzałe owoce są w końcu bardzo słodkie.

Pozostawszy z posmakiem cytryny i odrobinki mango oraz czekoladowej słodyczy, uznałam, że wolałabym o wiele większą ilość mango, bez dodatkowego "wyrównywania" smaku cytryną i słodzidłami. Ta czekolada w gruncie rzeczy była smaczna, nie było w niej smakowej przepaści między przesłodzeniem a kwachem, na jaką trafiłam w Raspberry with Lime, ale miałam wrażenie, że jak na czekoladę z mango-nadzieniem, tego mango to tutaj tak jakoś... za mało.


ocena: 8/10
kupiłam: foodieshop24
cena: 16 zł
kaloryczność: 505 kcal / 100 g
czy znów kupię: nie

Skład: surowy cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, puree z mango, pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, syrop glukozowy z cukru inwertowanego, suszone mango, mleko, jogurt w proszku z odtłuszczonego mleka, orzechy nerkowca, koncentrat soku cytrynowego, lecytyna sojowa, proszek cytrynowy (koncentrat soku cytrynowego, skrobia kukurydziana, cukier), słodka serwatka w proszku, sól, kurkuma, wanilia, pełny cukier trzcinowy, chili "Bird's eye"

środa, 28 czerwca 2017

Alnatura Knusper Zimt mleczna z pieczywem chrupkim i cynamonem

Alnatura to niemiecka firma spożywcza, która specjalizuje się ogólnie w zdrowej, ekologicznej żywności. Gdyby nie prezent od Agnieszki, prawdopodobnie dalej nawet bym nie wiedziała o istnieniu tej firmy, a tak... nawet będę miała okazję spróbować, "co też ci Niemcy wymyślili". Zaczęłam od tworu z cynamonem, bo cynamon w czekoladzie Cacao Sampaka nie spełnił moich oczekiwań i myślałam, że propozycja Alnatury to po prostu baton-czekolada z cynamonem "i czymś tam chrupiącym". Trochę się zdziwiłam, gdy się wczytałam (dopiero po spróbowaniu), jednak... Trochę zagnę czasoprzestrzeń i już na wstępie Was uprzedzę, że jak czekoladę kocham, tak "pieczywa chrupkiego" nade wszystko nienawidzę.


Alnatura Knusper Zimt to mleczna czekolada (o zawartości 32 % kakao) z pieczywem chrupkim i cynamonem.
W zasadzie jest to czekolada w formie batonika 45 g.

Po otwarciu poczułam bardzo słodki zapach mlecznej czekolady w smakowitym towarzystwie cynamonu.

Przy łamaniu batonik nie wydał mi się zbyt twardy, odebrałam go raczej jako trochę kruchy - pewnie przez ilość "chrupaczy". Wtopiono bowiem w niego bardzo mnóstwo chrupiących, twardawych, większych i mniejszych, kawałków.

Sama czekolada okazała się typową czekoladą o niskiej zawartości kakao - nie była specjalnie tłusta, ale rozpuszczała się dość szybko; czuć w niej maślaność, mleczność, ale przede wszystkim słodycz.
Przyznaję, że czuć tu naturalność i to, że użyto cukru trzcinowego, ale... tak, czuć ten cukier niestety za bardzo.

Nie przeszkodziło to jednak cynamonowi w zabłyśnięciu już w pierwszej sekundzie. Miałam wrażenie, że albo całość nim mocno przesiąkła, albo po prostu był tak wmieszany. Świetnie to wyszło. Wyraźnie czułam jego smak, taki dość mocny i pikantnawy, co w połączeniu z cukrem trzcinowym i chrupkowatą nutą przywodzi na myśl ciasteczka korzenne.

Wspomniana chrupkowata nuta dochodziła dopiero po wyżej opisanych, w połowie rozpuszczania się kęsa. Najpierw wydała mi się pieczono-wiórowato-zbożowa, a po chwili już wiedziałam, co czuję: pieczywo chrupkie. Smak wyraźny, przebijający nawet słodycz i trochę odwracający uwagę od cynamonu, był nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Specyficzny smaczek takowych suchych płatów udających pieczywo z leciutko słonawym posmakiem okazał się tu bardzo znaczący (na moje nieszczęście). Po prostu go nienawidzę, nienawidzę tego "pieczywa chrupkiego"... A to było tu naprawdę dobrze czuć. Kojarzy mi się to z jedzeniem dla gryzoni, pseudo-zdrowymi rzeczami, które w gruncie rzeczy smakują wiórami i tyle i... nawet słowanowość temu nie pomogła, bo to było właśnie to.

Wiórowate pieczywo chrupkie o bardzo chrupiącej strukturze w towarzystwie przecukrzonej czekolady było dla mnie czymś nie do przejścia, mimo zadowalającej ilości smacznego cynamonu. Po jednej kostce podziękowałam i resztę oddałam mamie. Rozumiem, że pieczywo chrupkie po prostu tak smakuje, a że to baton z nim, to nie mogę go za to krytykować (skoro to po prostu ja nienawidzę tego pieczywa). Rozumiem więc, że twór jest jak najbardziej adekwatny do nazwy (wizji twórcy); punkt z czystym sumieniem odejmuję za przesłodzenie.


ocena: 6/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 551 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład: cukier trzcinowy, tłuszcz kakaowy, pieczywo chrupkie 13% (mąka pszenna, płatki owsiane, ekstrakt słodu jęczmiennego, sól morska, drożdże), pełne mleko w proszku, miazga kakaowa, śmietanka w proszku, odtłuszczone mleko w proszku, cynamon, ekstrakt z wanilii Bourbon

wtorek, 27 czerwca 2017

Piwo Browar Golem Dybuk rye porter + sól i ziarno kakao [18 LAT+]

Mam tak (jak każdy?), że do ulubionych połączeń smakowych, mój wzrok jakoś sam leci. Gdy tylko zobaczyłam w dziale piwnym w Tesco słowa "kakao i sól" na (fioletowej! <3) etykietce, nawet nie zdążyłam mrugnąć, a już włożyłam skromną butelkę do sklepowego wózka.

Teraz bardzo proszę, żeby osoby niepełnoletnie dalej nie czytały, gdyż wpis ten przeznaczony jest tylko dla osób dorosłych, które ukończyły 18. rok życia. Zapraszam jednak jutro, gdyż na pocieszenie, na osłodę i dla Was coś się znajdzie.

O Browarze Golem dowiedziałam się dopiero przy tym piwie. Nic dziwnego, w końcu stworzyli go trzej domowi piwowarzy, chcących po prostu dzielić się swoją pasją z innymi. 

Browar Golem Dybuk to piwo ciemne (rye porter) z ziarnem kakao i solą.

Po otwarciu, któremu towarzyszyło przyjemne "psss" poczułam zapach dobrego jakościowo, ale w gruncie rzeczy zwykłego ciemnego piwa, a więc coś, co nazywam sobie mieszaniną opalanego słodu, kawy i mahoniu. Możliwe, że to autosugestia, ale z czasem, gdy zapach rozniósł się po pokoju, jakbym wychwyciła coś kakaowego, chlebowo żytniego.

Po przelaniu do szklanki pianka utrzymywała się dość długo, a piwo wydało mi się wręcz gęste. Po spróbowaniu nie umiałam o nim myśleć inaczej, niż jako o oleiście-tłustym; już nie wydawało mi się takie gęste.

W smaku w pierwszej chwili poczułam dostojną słodycz, mająca autentycznie czekoladowo-zbożowy wydźwięk.
Zaraz zrobiło się konkretniej, bardziej gorzko. Nie była to jednak jakaś siekierą, a przyjemna gorzkość kojarząca się z kawą i ciemną czekoladą. Słodycz na moment zniknęła, na jej miejsce wskoczył smaczek palonych nibsów, a więc taki minimalnie kwaksowaty.

Smaczek kakao w wydaniu wyraźnie nibsowym nagle się zmienił i pozostawał w ustach jako posmak wytrawnej, choć zaskakująco silnej, słodyczy i ciemnego piwa oraz dość wyraźny akcent soli. Nie było słono, ale sól czuć. Zwłaszcza, gdy oblizałam usta, co wydało mi się niecodziennym i bardzo ciekawym efektem (choć nie było to do końca to, na co liczyłam).

Piwo wydało mi się zaskakująco słodkawe, choć cały czas jednak gorzkie i nie takie słodkie w oczywisty sposób. Kakao w sumie było czuć -niezaprzeczalnie! - ale na to składała się całość, mnogość skojarzeń. Z solą podobnie, bo pojawiała się dopiero pod koniec, dając niezwykły, ale nie jakiś przełomowy, efekt.

Okazało się bardzo dobre, choć nie tak szalone czy wyraziste, jak się spodziewałam. Było ciekawe, jednak wolałabym wyrazistsze kakao i może trochę inną konsystencję. Widziałabym tu bardziej gęsto-kremową niż oleistą, ale ogółem degustację uważam za bardzo udaną.


ocena: 9/10
kupiłam: Tesco
cena: 9,99 zł
czy kupię znów: może

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Erithaj Ham Luong Chocolat Noir Vietnam 80 % ciemna z Wietnamu

Po niezwykle "winogronowej" Erithaj trudno mi było sobie wyobrazić, że może mi się trafić pyszniejsza czekolada, a przecież czekała mnie z jeszcze wyższą zawartością kakao! Przyznaję, że do tej degustacji podchodziłam z podekscytowaniem (kolejna Erithaj, kolejna z Wietnamu i to z dokładnie określonego miejsca, bo tym razem znad rzeki Hàm Luông, również z prowincji Ben Tre), ale i z malutką obawą, że nie dorówna wspomnianej.

Erithaj Ham Luong Chocolat Noir Vietnam 80 % to ciemna czekolada czekolada o zawartości 80 % kakao trinitario z Wietnamu z prowincji Ben Tre znad rzeki Ham Luong.

Po rozerwaniu sreberka zobaczyłam jasną jak na swoją zawartość, ale głęboko brązową tabliczkę, która pachniała mocnym paleniem, przy czym kręcił się cynamon. Skojarzyło mi się to z suchą korą cynamonową, ale żebyście nie myśleli, że był to zapach czegoś suchego, muszę napisać, że całkiem sporo było tam goryczkowatych owoców - jeżyn i czarnego bzu... choć bez rysował mi się tu i jako zapach bzu, w sensie jego kwiatów. Kwiaty przełożyły się na zapach czegoś cukierniczego, co z owocami i palonym kwaskiem (?) przywodziło na myśl... babkę cytrynową? Taak, ale nie wiem, czy nie za bardzo puściłam wodze fantazji. W każdym razie, zapach był jeszcze głębszy od koloru!

Przełamałam, tabliczka trzasnęła, chociaż nie była bardzo twarda. W ustach również okazała się delikatna, bo rozpływała się idealnie kremowo, mimo że na początku i na samym końcu miała leciutko suchy efekt.

Właśnie wraz z początkowym efektem "o, chyba zaraz zrobi się sucho", poczułam smak, który skojarzył mi się z "ekskluzywną wersją odtłuszczonego kakao" przez co rozumiem wyidealizowany smak takiego zwykłego kakao (jako dzieciak lubiłam sobie takie sypnąć na talerzyk i jeść paluchem; w moich wspomnieniach jawi się to jako coś wytrawnego i smakowicie kwaśno-gorzkiego) albo z takim... "kakaowym pyłkiem z trufli czekoladowych". Jakkolwiek to brzmi, to było smakowite! Takie... kwaskowate i cierpkie, ale nie w chamski sposób.

Być może dlatego, że szybko przechodziło w zupełnie inną sferę, bo wyraźnie owocową. Czułam cierpko-kwaskowate jeżyny, które po chwili przeobraziły się w niejednoznaczne cytrusy.

Gdzieś z tych jeżyn wymknął się gorzko-palony smak i zarysował się w tle jako bezkresna kawowa toń, utrzymująca się tam wyraźnie przez całą degustację. Miałam wrażenie, że gdyby nie ten motyw kawy, wszystko inne by po prostu... nie istniało?

Wracając do owoców, z czasem pojawiło się przy nich pewne orzeźwienie, a że z palonego smaku równocześnie wydobył się cynamon, pomyślałam o subtelnej pikanterii świeżego imbiru. On połączył cynamon z cytrusami, przy których coraz wyraźniej rysowała się słodycz - tak jakby mango?

To wszystko, z ciągle jednak palonym smakiem, momentami przywoływało też nutę octu balsamicznego, ale ten jakby pierzchł przed... motywem lekko śmietanowym? I nie była to śmietanka, a właśnie kwaśnawa śmietana, taka może podchodząca już pod coś maślanego, co pewnie wynika z zawartości tłuszczu kakaowego.

Na koniec kwasek robił się mocniejszy, a wszelkie owocowo-palone goryczki kojarzyły mi się z bzem. Jedno i drugie opływała esencjonalna kawa, potem lekko wysuszając. To właśnie jej posmak, czyli mocno palonej, mocnej kawy pozostawał w ustach wraz z pewnym cytrusowo pikantnieprzyprawowym motywem.

Muszę przyznać, że czekolada była dobra, jednak... nie aż tak dobra, jak mogłaby być. Mam wrażenie, że dodali trochę za dużo tłuszczu kakaowego, a ziarna trochę za mocno wypalili, bo gdzieś mi uciekły zasadnicze nuty, które czułam w innych czekoladach z Wietnamu. Tu jednak to palenie i maślaność je przysłoniły. I tak na szczęście było smacznie i nie za słodko, ale nie była to "kakaowa definicja Wietnamu".


ocena: 8/10
kupiłam:  Sekrety Czekolady
cena: 23 zł (za 100 g)
kaloryczność: 556 kcal / 100 g
czy kupię znów: nie

Skład:  ziarna kakao, tłuszcz kakaowy, cukier trzcinowy

niedziela, 25 czerwca 2017

Odra Trufle Hot z chili

Czy tylko ja kompletnie nie ogarniam świata cukierków? Czegoś takiego, jak te dziś opisywane, nawet sobie nigdy nie wyobrażałam...
No i przyszedł dzień, w którym to ja dostałam "resztki" po Mamie, nie odwrotnie. Gdy tylko usłyszałam o "piekielnej ostrości" i zobaczyłam to dziwo, wiedziałam, że muszę spróbować. I nawet nie obchodziło mnie, czy będzie to smakowita ciekawostka, czy kompletna klapa.


Odra Trufle Hot to cukierki czekoladowe z alkoholem i chili.

Po rozwinięciu papierka poczułam przeciętny zapach cukierków czekoladowych. Wydał mi się tani i "ciemny", chociaż była to raczej ciemna polewa, niż ciemna czekolada.

Spróbowawszy, zdziwiłam się. O ile wierzch, czyli czekolada, okazał się po prostu zwykłą, typową dla takich produktów czekoladą ciemną o bardzo słodkim, ale i kakaowym smaku, tak środek do przeciętnych nie należał.

W kwestii konsystencji napiszę tylko, że była identyczna, co w klasycznej wersji - wierzch to tłustawa, przeciętna czekolada ("polewowa" jak ją sobie nazywam), a wnętrze to  konkretna, plastyczna masa, wydająca się być przemielona. Może była minimalnie bardziej sucha, ale ogólnie kwestia suchości i wilgoci wydała mi się jak najbardziej ok.

W smaku najpierw czuć czekoladowość z wyraźnie wyczuwalnym kakao i nieprzesadzoną słodyczą. Gdy czekolada odsłaniała nadzienie, pojawiał się bardzo mocny alkohol, wybijający się nawet trochę ponad czekoladowość. Wraz z nim poczułam trochę takiej mniej wyrazistszej czekoladowości, przez co rozumiem "czekoladowe nadzienie cukierka czekoladowego", ale zaraz odeszło to zupełnie w niepamięć, bo...

...do alkoholu dołączyło chili. Pikanteria tejże przyprawy na stałe zespoiła się z alkoholem i wydaje mi się, że połączenie to po paru chwilach zabiło słodycz. Pewna lekka czekoladowość wciąż była wyczuwalna, ale to alkohol i chili dominowały. Ich konkretny smak w połączeniu z nutką kakao dał przyjemny efekt czegoś wytrawniejszego, niż zwykły cukierek z alkoholem.

Po zniknięciu ostatniego kęsa właśnie poczucie ostrości, już nawet bez alkoholu, pozostawało, a gdy i ono znikało... nie pozostawało nic. Żadne niechciane posmaki, żadne poczucie, że właśnie zjadło się coś zrobionego na bazie cukru.

Muszę przyznać, że trufle te były bardzo ciekawe i smaczne. Na pewno wyszło to lepiej niż trufle kawowe, ale - mimo że kocham chili - to klasyka nie przebiły. Tam jednak duet mocnego alkoholu i czekoladowości utworzył trufle idealne, a tu... no jednak ta czekoladowość trochę na dalszy plan schodziła, a bez niej trufle nie są w mojej prywatnej definicji już takimi truflami.


ocena: 8/10
kupiłam: moja Mama kupiła (chyba w Kauflandzie)
cena: nie wiem
kaloryczność: nie podana
czy znów kupię: mogę się poczęstować, ale sama nie kupię

Skład: cukier, czekolada 19% (cukier, miazga kakaowa, tłuszcz kakaowy, emulgatory: lecytyna sojowa,E476, E492; aromat), syrop glukozowy, pełne mleko w proszku, częściowo utwardzony tłuszcz palmowy, alkohol etylowy, kakao w proszku o obniżonej zawartości tłuszczu, aromaty, drożdże, papryczki chili mielone 0,07%

piątek, 23 czerwca 2017

Pacari Raw Passion Fruit ciemna surowa 70 % z Ekwadoru z marakują słodzona cukrem kokosowym

Tak jak napisałam we wczorajszej recenzji - z dwóch posiadanych Pacari z marakują to bardziej niecodzienną zostawiłam sobie na drugą degustację. Połowę tabliczki (oraz porządne zdjęcia) zdobyłam dzięki uprzejmości Jarosława, który mi ją po prostu odstąpił. Jak to stwierdziliśmy - być może to już ostatnia taka na świecie? Zasiadając do tej degustacji nie wiedziałam, co sądzić. Wcześniej nie wierzyłam, że będzie mi dane ją spróbować, a trzymając ją w rękach, dalej nie mogłam uwierzyć w moje szczęście. Jak wypadnie w stosunku do nowej, niesurowej wersji? Czy będę opłakiwać fakt, że już nie robią surowych?

Pacari Raw Passion Fruit to ciemna czekolada o 70 % zawartości surowego kakao z Ekwadoru (miazga + tłuszcz) z marakują stanowiącą 1% słodzona cukrem kokosowym.

Po otwarciu poczułam ziemisty zapach, który miał w sobie coś wręcz podfermentowanie kwaskowatego, i kojarzył się z ziemią oraz drewnem, mokrymi po sowitych opadach deszczu. Wokół tego kręciła się nuta egzotycznych owoców, która sprawiała wrażenie, jakby nie wiedziała, gdzie tu się wgryźć. Z zaskoczeniem odkryłam także jakby... coś dymnego?

Bardzo ciemna, niemal czarna tabliczka nie była aż tak twarda, jak się spodziewałam, ale konkretności nie można jej odmówić. Także w sposobie rozpuszczania się, gdyż był on gęsto-zalepiający i dopiero pod koniec pojawiała się silniejsza soczystość.

W pierwszej chwili poczułam... kwach. Jakkolwiek to brzmi, zapowiadał coś nad wyraz smacznego, bo łączył w sobie to, co uwielbiam, czyli kwaskowatą goryczkę kojarzącą się z ziemią i kawą o takowej nucie oraz owocowe, a dokładniej cytrusowe, orzeźwienie.

To orzeźwienie miało w sobie coś bardziej... z chłodu wilgotnej ziemi, niż z soczystości, ale można powiedzieć, że splatało jedno i drugie.

Leciutka słodycz zaznaczyła się w końcu w tle jako nuta jagód, a z kwasków podpełzała do niej esencjonalna nuta... maślanki, tworząc dziwaczne połączenie jagodowo-cytrusowego napoju na jej bazie. Ze wspomnianych cytrusów roztaczała się egzotyka.

Na pewno nie były to cytryny, a raczej... wino o cytrusowo-ziemistych nutach oraz egzotyczne owoce typu mango, brzoskwinie - soczyste i dojrzałe, ale z kwaskowatymi nutami. Same cytryny częściowo również czułam, ale nie były tak oczywiste. Egzotyka jakby ośmielała się z czasem; bogactwo owoców w tych klimatach skojarzyło mi się z owocową karuzelą, napędzaną przez marakuję w poważnym, specyficznie surowo kakaowym otoczeniu. Moc kakao była tu poniekąd głównym smakiem, ale sporo miejsca ustąpiła owocom, że niemal się z nią zrównały (no, ale też wychodziły z niej, więc trudno to opisać).

Owocowe nuty właśnie też wypływały z samego kakao i nie były jednoznaczne, a dodana marakuja... mimo że kojarzyła się z owocem, czyli z sokiem i miąższem z pesteczkami, to także nie była aż tak jednoznaczna i porażająco wyrazista. Ona się wpasowała w otoczenie.

Jej wyczuwalność nasilała się z czasem, a słodkawo-kwaskowate nuty owoców, maślanki i wina zaczęły mi się kojarzyć, gdy już przegryzły się z marakują, z octem balsamicznym. Powiedziałabym, że końcówka degustacji była jak marakujowy ocet balsamiczny, choć wątpię, by coś takiego istniało. Był to poważny kwasek, mający w sobie smakowitą kakaową cierpkość, ale właśnie i ten marakujowy, wzbogacony o delikatną słodycz.

W ustach pozostawał posmak ziemisto-kawowego kakao o konkretnych nutach oraz owoców egzotycznych, z marakują na prowadzeniu. To było jak jedzenie kakaowo-czekoladowego kremu z owocami.

Ta czekolada wydała mi się bardziej "egzotycznie-konkretną kompozycją" niż "czekoladą z marakują" (którą niewątpliwie jest nowa, niesurowa Pacari). Nuty czekolady i dodatek wymieszały się całkowicie, to głębia i moc kakao oraz trafiony dodatek. Bardzo smaczne i bardzo specyficzne.

Muszę przyznać, że zakochałam się, ale... nie bardziej niż w niesurowej Pacari z marakują. Tamta była niewiarygodnie soczysta jak najprawdziwszy sok; marakuja objęła tam dowodzenie i wyszło genialnie marakujowo, choć wciąż oczywiście czekoladowo.
Surowa Pacari wydała mi się po prostu poważniejsza, przez co mniej lekka i soczyście marakujowa - w końcu marakui w surowej tabliczce jest znacznie mniej, bo tylko 1 %. Jako że właściwie okazały się zupełnie inne, powinni mieć w asortymencie obie, bo jestem pewna, że w zależności od dnia i humoru mogłabym mieć ochotę konkretnie albo na jedną, albo na drugą.


ocena: 10/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 600 kcal / 100 g
czy kupię znów: gdyby trafiła się okazja, to tak (ale wiem, że to niemożliwe)

Skład: ziarno kakao 63,03%, cukier kokosowy 30 %, tłuszcz kakaowy 5,60%, marakuja 1%, lecytyna słonecznikowa 0,37%

czwartek, 22 czerwca 2017

Pacari Passion Fruit ciemna 60 % z Ekwadoru z marakują

Z całej mojej kolekcji czekolad trudno jest mi wybrać szczególne, wyjątkowe, bo poniekąd wszystkie takie są, ale... dzisiaj opisywana niewątpliwie ma u mnie specjalne miejsce. Otwierałam ją z ogromnym podekscytowaniem, gdyż wiedziałam, że po niej czeka mnie jej dawna wersja, której od dawna już nie robią. Która okaże się lepsza? Czym się różnią? Obie są z marakują - jedna zwykła, z nieco niższą zawartością kakao, ale wyższą owocu, a druga... z kakao surowego. Taki egzotyk! Najpierw postanowiłam zjeść zwyklejszą (choć w przypadku Pacari nie można mówić o zwyczajności), choć nie wiedziałam, czego się po obu spodziewać.

Pacari Passion Fruit to ciemna czekolada o zawartości 60 % kakao z Ekwadoru (miazga + tłuszcz) z marakują, która stanowi aż 6 %.

Po otwarciu poczułam wyrazisty zapach, który był mieszanką lekko palonego, nieco winnie-ziemistego i mocno orzechowego kakao oraz miodowo-egzotycznej, słodko-kwaśnej soczystości.

Czekolada miała głęboko brązowy, ale raczej jasnawy kolor, a przy łamaniu wydała mi się bardzo twarda.
W ustach rozpływała się cudownie, bo w tempie umiarkowanym, gładko kremowo, a przy tym nietłusto, odkrywając mnóstwo drobinek nadających pewnej szorstkości. Wydała mi się niezwykle soczysta, co rozwinę przy opisie smaku.

Przy pierwszym kęsie poczułam wykwintną słodkawość splatającą się z przyjemną gorzkawością kakao, która jednoznacznie kojarzyła mi się z orzechami (laskowymi i włoskimi). Palona nutka to podkreślała, nadawała powagi, mimo że nie była zbyt silna. W pierwszej chwili mignęło mi skojarzenie z karmelowo-orzechowym kremem, ale trwało tylko sekundę, bo to, co poczułam dosłownie chwilę potem...

To było jak jedzenie najwyższej jakości orzechowo-czekoladowego biszkoptu, solidnie wypieczonego, ale i mocno nasączonego sokiem z owoców egzotycznych.Te bowiem wystrzelały przed inne smaki niezwykle szybko.
Tak jakby z kęsa wspomnianego biszkoptu nagle zaczął wypływać sok z marakui. Mimo że jadłam ten owoc może dwa-trzy razy w życiu, ten smak był nie do pomylenia. Nieprawdopodobnie świeży i naturalny, jakby tylko co wyciśnięty z owocu. Zdominował czekoladę, choć pozostawił smakowitemu, statecznemu kakao tworzenie tła.

Czekolada nawet rozpływała się, jakby wypuszczała marakujowy sok. Tak jakbym piła gęste smoothie. A w nim... jakby jeszcze jakieś cytrusy, zielone jabłka... Nie byłam pewna. Na pewno nie sama marakuja, ale też jakieś nuty z samego kakao, choć bez wątpienia z soczystą marakują na czele.

Wiem, że brzmi to na bardzo kwaśny kąsek, jednak czekolada była także przyjemnie słodkawa, z tym że słodycz nie wychodziła przed szereg. Ona jedynie lekko tonowała kwasek, nadając nieprzesadzonej, karmelowej nutki (genialnie pasującej do tych lekko palono orzechowo-biszkoptowych nut). Całość była cudownie rześka, orzeźwiająca dzięki soczystości, a choć było to słodkawe orzeźwienie, nie ma tu mowy o za silnej słodyczy.

Na końcu, przez chwilę, czułam sam sok z marakui. Nagle, skądś wyskoczyła palona nutka kakao kojarząca się z lekkim, egzotycznym do potęgi winem, łącząca się z marakują i pozostająca jako posmak słodkawej i lekko palonej ciemnej czekolady oraz marakui.

Czekolada skradła mi serce od pierwszego kęsa. Trafiła do czołówki moich ulubionych czekolad - i nie mówię tu tylko o tych z dodatkami, ale w ogóle o wszystkich.

Byłam niezwykle ciekawa, jak wyjdzie w porównaniu z surową, której recenzję będziecie mogli przeczytać już jutro...


ocena: 10/10
kupiłam: pralineria Neuhaus (nieosobiście)
cena: 19 zł (za 50 g)
kaloryczność: 598 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: miazga kakaowa 48,84%, cukier trzcinowy 40%, marakuja 6%, tłuszcz kakaowy 4,96%, lecytyna słonecznikowa 0,2%

środa, 21 czerwca 2017

Legal Cakes baton Żurawina + jagody goji

Po wstępnym zapoznaniu się z zakupionymi w maju batonami Legal Cakes, doszłam do wniosku, że za pierwszym razem trafiłam na najsmaczniejsze (Chiacho, Brownie) i najgorszy (L'Oreo), a teraz miałam do czynienia z wywołującymi o wiele mniej emocji. Na koniec zostawiłam sobie chyba najprostszy, z owocami, które bardzo lubię, bez dodatkowych słodzideł. Trochę żałowałam, że nie załapałam się na dawną wersję, a już bezglutenową (jestem sceptyczna do większości rzeczy "bez..."), ale mówi się: "trudno".

Legal Cakes Żurawina + Jagody Goji to bezglutenowy baton na bazie bananów, żurawiny oraz płatków (gryczane, jaglane) z jagodami goji.
Podoba mi się, że nie zawiera dodatkowych słodzideł oraz cieszy wysoka zawartość owoców, ale ich proporcje o wiele mniej.

Po otwarciu poczułam zapach głównie bardzo słodkich bananów w wydaniu zarówno świeżym, jak i bardziej "chlebkowym", ale i pewną zbożowość oraz suszone owoce. 

Baton okazał się konkretny, zwarty, wręcz zbity, ale nie twardy. Płatki zostały tu w większości przemielone, co przełożyło się na konsystencję chleba z dodatkiem kaszy lub płatków. Jednak dzięki ilości bananów, nie było sucho, a mokro (nieprzesadnie), soczyście i trochę lepiąco. Taki prawie bananowy chlebek. Znalazło się w nim mnóstwo soczystych, jędrnych owoców, które wydały mi się nie tylko naturalnie soczyste, ale i namoczone, przy czym wcale nie były rozlazłe. Żurawina w takiej formie wyszła niewiarygodnie świeżo i cudownie, a goji... utraciły swoją suchą specyfikę (i charakterek).

Smak w dużej mierze był odzwierciedleniem konsystencji. 
Baza smakowała przede wszystkim bananowo i zbożowo chlebowo. Nie mam tu na myśli chlebka bananowego, bo banany wydały mi się wręcz świeże, a także dojrzałe i słodkie. Baton był więc bardzo słodki, ale jedynie w owocowy sposób. Do przesłodzenia nie doszło, bo płatki - gryczane i jaglane - skutecznie to neutralizowały i wprowadzały właśnie chlebowość (to pewnie też sprawka odżywki białkowej), taki "zbożowy konkret". Kojarzyło mi się to też trochę z jaglanką (niestety ugotowaną na wodzie; ja swoją robię na mleku) z ogromną ilością owoców. 

Tych było tu mnóstwo - głównie owoców żurawiny. Zdecydowanie dominowały nad goji swoim słodkim i wyrazistym smakiem, w którym znalazła się jedynie odrobinka kwasku. Były przepyszne.

Jagody goji zaś... pozostawały strasznie bierne, wydały mi się złagodzone i takie jakieś "mało gojiowate". Utraciły swój charakterystyczny cierpko-gorzko-słodki smak, za który właśnie tak bardzo je lubię, dlatego też w tym batonie bardzo mnie rozczarowały.

Całość była bardzo owocowa, słodka, ale właśnie jedynie w owocowy sposób. Zbożowość płatków mogłaby być mniej "chlebowa", nie podobało mi się to niemal zupełne przemielenie, bo to sprawiło, że baton był za ciężki do swojej słodkiej owocowości - płatki gryczane jakoś mi tu nie pasują. I właśnie... słodycz. Odebrałam ją jako bardzo silną, ale w sumie w pozytywnym tego słowa znaczeniu (lubię słodycz bananów i dojrzałej żurawiny). Niestety, zawiodły mnie goji. Powinno być ich więcej - i to takich charakternych, a nie niewyraźnych, rozmoczonych. Myślę, że ich pełny smak genialnie wpasowałby się w tę słodycz i zmienił jej wyraz na bardziej wytrawny. Czuję, że z takim przełamaniem smaku (i np. z płatkami owsianymi zamiast gryczanymi) miałby co najmniej 8, a tak... niestety. Smaczny, ale rozczarowujący (jeśli ktoś, tak jak ja, napalił się na tytułowe goji).


 ocena: 7/10
kupiłam: kawiarnia Legal Cakes w Krakowie
cena: 7,50 zł (za 140 g)
kaloryczność: 226 kcal / 100 g; sztuka 140 g - 316 kcal
czy znów kupię: nie wiem

Skład: banany, żurawina (15%), płatki gryczane, płatki jaglane, jagody goji (4,5%), odżywka białkowa

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Madecasse Sea Salt & Nibs ciemna 63 % z Madagaskaru z kawałkami kakao i solą morską

To, że tak szybko ta recenzja pojawia się u mnie, zaskoczyło mnie samą. Bohaterka dzisiaj opisywana od dawna była na mojej liście "do zdobycia", jednak nie bardzo miałam skąd ją wziąć. Pewnego razu, na zdjęciu czekoladowych zbiorów przesłanym przez Jarosława, dostrzegłam cudo: piękne opakowanie z lemurem. Trzeba Wam wiedzieć, że mam bzika na punkcie tych madagaskarskich słodziaków, więc moje zainteresowanie wzrosło diametralnie. Była to w końcu jedna z upragnionych czekolad w wydaniu specjalnym (dochody ze sprzedaży tej linii szły na kampanię "Save the lemur" pomagającą lemurom na Madagaskarze). Dzięki szczodrości szczęśliwego posiadacza tejże tabliczki, dostałam połowę oraz komplet pięknych zdjęć (chyba rozpoznacie, które to? :P ).

Madecasse Sea Salt & Nibs to ciemna czekolada o zawartości 63 % kakao z Madagaskaru z kawałkami kruszonego kakao i solą morską.

Po rozchyleniu sreberka poczułam zaskakująco silny zapach, jak na czekoladę, która była już długo otwarta. Silny i w dodatku wyrazisty! Były to owoce typowe dla Madagaskaru, a więc grejpfruty, cytrusy i jakieś czerwone w kompozycji raczej słodkawej i wzbogaconej o mocne palenie. Istotne jest, że nie te nuty były palone, tylko po prostu obok nich wyczułam palenie ("jako bonus").

Czekolada miała porządną konsystencję, bo była solidna, nic z niej nie odpadało i nie wydała mi się ani specjalnie sucha, ani specjalnie tłusta. Rozpływała się raczej kremowo, choć kryła w sobie odrobinkę pylistości.

Gdy tylko zrobiłam pierwszy kęs, poczułam przede wszystkim mocny smak grejpfrutów i cytrusów. Był słodki, ale także bardzo gorzko-kwaśny. Z czasem gorzkość zaczęła nabierać jeszcze większego znaczenia, gdyż do głosu zaczęło dochodzić palenie / prażenie, początkowo ukrywające się (nieskutecznie, bo i tak było czuć je w tle). Doskonale wzmocniło ogólną gorzkość, bo nie narzuciło się całkowicie grejpfrutowi, a podkreśliło go. Ten palony smak jako sam w sobie zaś wypuścił trochę dymnych nut, które to jakby wydobyły na wierzch smak skórki cytryny.
Ta gorzkość i palenie były obecne cały czas, co bardzo mi się podobało przy tej mocy palenia, która została trafiona w punkt - jeszcze trochę i mogłoby przysłonić nuty smakowe kakao.

Potem smaki zaczynały się mieszać, pojawiły się wyraźne owoce leśne oraz twarogowe nuty, przy czym nabiał tylko się gdzieś tu zarysowywał, jakby... robił za istotne tło, ale sam nie brał większego udziału w przedstawieniu. O ile czekolady Menakao wydają mi się mocno twarogowo-kefirowe, takie wręcz nabiałowo-kwaskowate, tak tutaj czułam bardziej... tłusty twaróg albo jakiś serek twarogowy.

Spośród wspomnianych owoców leśnych zdecydowanie dominowały jeżyny. Ciekawym było, że kiedy jadłam kawałek prawie bez nibsów był to duet jeżyny-jagody, zaś przy rozgryzaniu nibsów... czułam soczyste, trochę kwaskowate truskawki, a jeżyny w tle.

I właśnie, dochodzimy do dodaków. Na spodzie czekolady znalazło się mnóstwo kawałków kakao - zarówno małych, jak i naprawdę sporych. Takie rozwiązanie podobało mi się o wiele bardziej, niż w Menakao 63 % nibs & sea salt, gdzie w niektórych tabliczkach nibsy są malutkie, w innych wielkie. Tu mamy jedne i drugie. Nie były zbyt twarde, a mimo to bardzo przyjemnie chrupały, roztaczając w ustach goryczkowaty kwach z pewną... słodyczą? Tak mi się wydawało. Nieziemsko podkreślały poszczególne nuty. Nibsowa gorycz - grejpfrtuta, kwach - ach, jak on podsycał cytrynowość! - "słodkawość" rozkręcała twaróg.

Wydaje mi się, że sól w tej czekoladzie znalazła się pod nibsami. Ujawniała się epizodycznie w trakcie rozpuszczania całości. Raz po raz pojawiła się słona nutka, by zaraz zniknąć. Smakowicie podkreślała soczystość owoców i palenie. Była to odrobinka, dosłownie szczypta, ale wydaje mi się (jestem pewna!), że większa ilość zburzyła by kompozycję albo niepotrzebnie podkreśliłaby słodycz.

Słodycz też była ciekawa, bo ogółem... nie odegrała większej roli. Owszem, owoce i twaróg były słodkawe, ale jako taka pojawiała się dopiero pod koniec, lecz to nie ona zostawała w posmaku. Ten należał do cytrusów (choć może w wydaniu "na słodko") oraz dymu, może nieco za mocno palonej kawy, ogólnego palenia-prażenia.

Ta czekolada wydała mi się o wiele lepszą, spójniejszą kompozycją niż Menakao 63 % Bright & Indulgent cocoa nibs & sea salt. Minimalnie, ale jednak. Wyjście z wielkością nibsów okazało się strzałem w dziesiątkę. Mam też wrażenie, że Madecasse była mniej słodka oraz bardziej kremowa - czyżby zawierała więcej tłuszczu kakaowego kosztem cukru? Bardzo możliwe. Jeśli chodzi o owoce inne niż cytrusy, w Menakao dominowały te słodkie - jagody oraz czerwone porzeczki. Madecasse zaserwowała cierpkie jeżyny i kwaśne, niedojrzałe truskawki.

Może nie zachwyciła mnie aż tak, bym po zjedzeniu jej nie mogła się pozbierać, ale... muszę ją jakoś wyróżnić, wystawić coś więcej niż Menakao i na pewno zdobyć kiedyś całą tabliczkę. Dobra, o wystawieniu oceny już w ogóle przeważyło opakowanie i cel kampanii.


ocena: 10/10
kupiłam: dostałam
cena: -
kaloryczność: 584 kcal / 100 g
czy kupię znów: tak

Skład: miazga kakaowa, cukier, tłuszcz kakaowy, kawałki kakao, lecytyna sojowa, sól morska (<1%)